75.0 %free Downloads. 429 "scarlett o hara" 3D Models. Every Day new 3D Models from all over the World. Click to find the best Results for scarlett o hara Models for your 3D Printer.
When the Union Army takes Atlanta, Scarlett makes a terrifying and physically exhausting flight to her family home in a wooden cart, pulled by a dying horse, that carries her son, a slave named
Scarlett sat on a high rosewood ottoman, under the shade of a huge oak in the rear of the house, her flounces and ruffles billowing about her and two inches
Scarlett O'Hara (full name Katie Scarlett O'Hara Hamilton Kennedy Butler) is the protagonist in Margaret Mitchell's 1936 novel Gone with the Wind and in the later film of the same name. She also is the main character in the 1970 musical Scarlett and the 1991 book Scarlett, a sequel to Gone with the Wind that was written by Alexandra Ripley and adapted for a television mini-series in 1994
Florence Pugh beautiful to be Scarlett O’Hara? Omg. All these actresses listed as basic white women. Vivian Leigh was stunning. Her nose, her cheekbones, her jawline, her eyes, her small pout. And she was an incredible actress. None of these actresses come close in beauty or talent. Florence Pugh looks like a kindergarten teacher to me.
Nie bądź jak Scarlett O’Hara 😉 Czy pamiętasz scenę z filmu “Przeminęło z wiatrem” gdy Scarlett wypowiada słynne już słowa: “Nie mogę już o tym teraz myśleć.
NnhF. Po powrocie z urlopu, na który udałem się w dniu, kiedy to Donald Trump został ogłoszony zwycięzcą wyborów prezydenckich w USA uznałem, że należy napisać tekst o konsekwencjach tego wyboru. „Ogłoszony”, a nie „wygrał”, bo w głosowaniu powszechnym wygrała Hillary Clinton – miała około jeden milion głosów więcej. Taka to specyfika tego dziwnego systemu wyborczego. Zdecydowanie nie spodziewałem się tego, co stało się na rynkach po wygranej Donalda Trumpa („prezydenta Trumpa” będę pisał po 20. stycznia 2017, czyli po zaprzysiężeniu – na razie klawiatura mi się zacina, kiedy próbuje to pisać ;-). Nie wykluczałem wygranej Trumpa (można sprawdzić to w moich tekstach), bo przewaga sondażowa Clinton była zdecydowanie zbyt mała, a doświadczenia z referendum w sprawie Brexitu pokazywało, że „sondażowniom” nie można już wierzyć. Wygrana tego kandydata mnie nie zaskoczyła, ale nie można tego powiedzieć o reakcjach rynków. Owszem, pisałem w swoich tekstach, że negatywna reakcja po sukcesie Trumpa będzie krótkotrwała, ale myślałem o reakcji 2-3 dniowej, a nie o połowie dnia spadków kursów akcji i wzrostu ceny złota, a potem o pewnego rodzaju euforii - zdecydowanie bardziej widocznej w USA, niż w Europie, gdzie jej w praktycznie nie było. Nie mówiąc już o emerging markets, które zareagowały bardzo negatywnie (o tym niżej). Wytłumaczyć takie zachowanie rynków oczywiście potrafię – tak jak w kawale o dwóch analitykach („rozumieć” vs. „wytłumaczyć”) – ale uważam, że nie ma sensu się w to bawić, bo byłoby to tylko dopasowywanie do faktów możliwych przesłanek. Spróbuję jedynie wariantowo spojrzeć na sytuację pokazując argumenty „za” i „przeciw”. Świadomie pomijam geopolitykę, bo o tym na razie rynek nie myśli. Pomyśli, jeśli Rosja zrobi coś, co zaostrzy sytuację lub Donalda Trump powie coś, co tę sytuację niekorzystnie zmieni. Na początku baza. Trump wygrał, a Republikanie rządzą w Izbie Reprezentantów i Senacie. Plus dla rynków, bo władza jest w jednym ręku. Minus, bo tak naprawdę nie wiadomo, co Trump zrobi, a rynki nie lubią niepewności (przynajmniej nie powinny jej lubić). Plusem dla rynków była (i jeszcze jest) nadzieja na amerykański system checks nad balances, który nie powoli Trumpowi na zrealizowania wielu z jego zapowiedzi. Minusem dla rynków powinno być to, że wygrana Republikanów i zapowiadane wydatki rządu USA mogą doprowadzić do efektu domina w Europie, a w 2017 roku czekają nas wybory we Francja, Holandii i w Niemczech. Trump obiecuje drastyczne obniżenie podatków, zmniejszenie regulacji sektora bankowego, nie będzie też ograniczenia cen leków, które zapowiadała Clinton, zapewne zniknie Obamacare (chociaż może nie w całości). Plus dla rynków (szczególnie cieszy się sektor bankowy i farmaceutyczny), minus dla Amerykanów, bo zwiększą się nierówności, co od dawna jest dużym problemem i w końcu powinno doprowadzić do wybuchu społecznego. Obniżka podatków ma przyśpieszyć wzrost gospodarczy w USA, czyli potwierdzić działanie krzywej Laffera. Bardziej prawdopodobne jest jednak, że po prostu gwałtownie spadną wpływy budżetu, a mniejsze regulacje sektora bankowego doprowadzą w dłuższym terminie do olbrzymiego kryzysu (podkreślam: jeśli zostaną naprawdę wprowadzone). W końcu przecież kryzys 2007-2009 wynikał w dużej mierze właśnie z anulowania ustawy Glass-Steagalla z 1933 roku (anulowana w 1999 roku). Trump chce otoczyć USA murem protekcjonizmu (taryfy, cła itp. utrudnienia w handlu) – minus dla rynków w dłuższym terminie, być może w krótkim plus dla USA, a właściwie dla niektórych firm. I tutaj musimy spojrzeć przede wszystkim na Chiny. Indeksy tam rosną, bo jest ciche zezwolenie na osłabienie juana (skoro dolar do innych walut zyskuje), ale co z rezerwami chińskimi (w październiku spadły mocniej niż oczekiwano, a osłabienie juana będzie powodowało dodatkową ucieczkę z juana)? Poza tym, jeśli protekcjonizm zapanuje w USA to stworzy warunki do krachu w Chinach – USA jest potężnym odbiorcą produkcji chińskiej. Nic dziwnego, że media chińskie grożą USA wojną handlową. Ona zresztą już trwa – wystarczy spojrzeć na szybko tracącego juana (najsłabszy od 2008 roku). A wojna handlowa USA – Chiny to gwarantowana recesja lub w najlepszym razie stagnacja na całym świecie. Trump chce renowacji infrastruktury USA, co jest konieczne, bo USA są naprawdę w ruinie, jeśli chodzi o nieodnawianą latami infrastrukturę. Może to brzmieć dziwnie, ale tak właśnie jest. Trump chce wydać w ciągu lat na ten cel 500 mld USD (widziałem też liczbę mld). 500 mld dolarów to 100 mld rocznie, czyli około 0,6% PKB w USA, więc niby niedużo, ale Stany wydają 2% PKB na infrastrukturę, więc wydatki wzrosłyby o 1/3. To nieco podniesie PKB i pomoże sektorowi przemysłowemu, ale skąd pieniądze? Trzeba pożyczać i nie wiadomo ile za to się będzie płacić. Popatrzmy na poszczególne rynki. Obligacje. Jeśli rosną wydatki rządu to większa podaż obligacji i wzrost inflacja - stąd wzrosty rentowności. Wzrost na całym świecie. Obligacje do tego się już szykowały – wybory dały potężny impuls. Wzrosty był przesadzone, co zachęca do korekty, ale jak tylko pojawi się inflacja to będzie kontynuacja zwyżki rentowności. Dolar. Jedna ekipa (republikańska, ale bardzo podzielona…) , to mocniejszy dolar. Poza tym Fed będzie (jednak) podwyższał stopy procentowe z powodu obawy o inflację. Przed wyborami wydawało się, że z powodu niepewności na rynkach finansowych Fed wstrzyma podwyżkę i będzie czekał na rozwój sytuacji, ale rynki nie dały szansy na takie zachowanie. Jednak z czasem, kiedy rynek zobaczy, że potrzeby pożyczkowe USA mocno rosną, dolar powinien zacząć słabnąć. Poza tym mocny dolar będzie szkodzić eksportowi USA i obniżać PKB (nieznacznie). Waluty emerging markets i rynek długu. Przecena obligacji w oczekiwaniu na inflację doprowadziła do ucieczki z obligacji emerging markets, a to przeceniło waluty tych krajów – plus dla eksporterów, minus dla importerów, ale to podniesie inflację, a to da więcej pieniędzy w budżetach. Mocny dolar prowadzi do wzrostu kosztów obsługi długu państw i firm. Ostatnio BIS ostrzegł, że może powstać efekt domina. Akcje emerging markets (EM) podobnie jak obligacje i waluty. W Ameryce Łacińskiej obawy o to, co zrobić z 3 mln emigrantów, których Trump obiecał wyrzucić z USA. Wydaje się to jednak zadaniem niemożliwym do zrealizowania. Kto by Amerykanom wykonywał najprostsze i najtańsze usługi? Jednak zagrożenie istnieje, a to szkodzi EM. Droższe surowce pomogłyby emerging markets, ale ropa jest tania, a to im szkodzi. OPEC na razie bezzębny, a prognozy są słabe – dopóki mocny będzie dolar to ropa nie opuści trendu bocznego 43-51 USD. To się może zmienić, jeśli zmieni zdanie OPEC i nie-OPEC. Polska (indeksy, waluty, obligacje) traci przy okazji – to (jeszcze) nie działa geopolityka. Szkodzą też naszemu krajowi bardzo słabe dane makro (wzrost PKB w 3. kwartale tylko 2,5%). Złoto. Mocny dolar to tańsze złoto, ale niepewność polityczna i wyższa inflacja powinny powodować, że złoto będzie droższe. Na razie tego czynnika nie ma. Może pojawi się w grudniu po podwyżce stóp. Miedź. Tutaj bez wariantów – wydatki na infrastrukturę w USA (i być może w innych krajach) to droższa miedź, ale o ile droższa? Ruch wzrostowy był zdecydowanie przesadzony, a cena cofnęła się spod linii długoterminowego trendu spadkowego. Indeksy giełdowe. Doskonale zachowują się w USA, DJIA bije rekordy. Tam fundusze szykują się na bardzo dobre zakończenie roku i nie bardzo wiadomo, co miałoby obóz byków zatrzymać. Giełdy nie reagują nawet na dziwne towarzystwo, które kręci się wokół Donalda Trumpa i na oczekiwania odnośnie możliwej obsady gabinetu nowego prezydenta. Europa jest zdecydowanie bardziej wstrzemięźliwa i czeka na konkrety. Emerging markets, jak wyżej napisałem, są zdecydowanie w niełasce. Jeśli jednak ropa ruszy na północ (pewne oznaki od polowy tygodnia są), a inflacja się pojawi to większa beta powinna pomóc indeksom na tych rynkach. Jak widać z tych różnych wariantów można upichcić bardzo różne dania. Na razie inwestorzy w USA i w mniejszym stopniu w rozwiniętych krajach UE wybierają sobie z tych wariantów same rodzynki. Zachowują się jak Scarlett O’Hara w „Przeminęło z wiatrem” mówiąca o trudnym problemie: „Pomyślę o tym jutro”. Ok, „trwaj chwilo jesteś piękna” mogą powiedzieć inwestorzy amerykańscy, ale to „jutro” w końcu według mnie nadejdzie. Może nie za dzień, czy dwa, bo chęć dobrego zakończenia roku jest potężna, ale zakładam, że w przyszłym roku upojony sukcesem Trump może zacząć realizować swoje obietnice i jeśli tylko część z nich uda mu się zrealizować to wszyscy drogo za to zapłacimy. © ℗
Wydawnictwo Dobra LiteraturaSłupsk 2014Wydawnictwo Dobra LiteraturaSłupsk 2014Copyright © by Katarzyna Michalik-JaworskaCopyright © by Wydawnictwo Dobra Literatura, 2014Wszelkie prawa zastrzeżoneAll rights reservedKsiążka ani żadna jej część nie mogą być publikowane ani w jakikolwiek inny sposób powielane w formie elektronicznej oraz mechanicznej bez zgody wydaw i korekta: Jolanta Chrostowska-SufaKorekta: Justyna JakubczykSkład książki i wersji elektronicznej: Magdalena Wojtas, Virtualo Sp. z okładki: Ilona Gostyńska-RymkiewiczFotografia autorki: Anna IgnatowskaCytat na okładce i w treści książki nawiązuje do zamieszczonego jako motto wiersza Leopolda Staffa Podwaliny (Poezja naszego wieku, WSiP, Warszawa 1989).ISBN: 978-83-64184-11-6Wydawnictwo Dobra Literaturawydawnic[email protected]braliteratu na piaskuI zwaliło na skaleI zwaliło budując, zacznę Od dymu z komi Staff, PodwalinySŁYSZAŁEM, ŻE ZNOWU JĄ ODRATOWALIŚCIE! Czy w tym kurewskim szpitalu nie ma absolutnie nikogo, kto miałby odrobinę cywilnej odwagi, by z tym wreszcie skończyć?– Pana córka żyje. Nie powinien się pan cieszyć?– Żyje? Pani to nazywa życiem?! Musi być pani jakimś potworem!– Ja? Gdyby to była moja córka, byłabym tu codziennie! Przychodzi pan do niej raz na kilka miesięcy, a mnie pan oskarża?– Co pani może o tym wiedzieć? Czy pani w ogóle ma dzieci?– Nie, ale jestem tu codzien… – nie pozwolił mi skończyć.– To o czym my w ogóle rozmawiamy? Jak, paniusiu, będziesz miała swoje dziecko, a najlepiej chore – wtedy… wtedy możesz mnie osądzać.***Pierwszy raz płakałam w pracy. Zbiegam po schodach, potrącając jakąś kobietę. Nawet nie mówię „przepraszam”. Właściwie nie jestem nawet pewna, czy to była kobieta. Muszę się jak najszybciej dostać na świeże powietrze. Jeszcze chwila i zwymiotuję. Nie umiem tego wytłumaczyć. Tyle lat pracy i nagle taka reakcja. Nie był to trudniejszy przypadek od pozostałych. Od dziesiątek innych w ciągu tych dziesięciu lat, gdy pracuję jako pielęgniarka na oddziale kardiologii. Tu są same ciężkie przypad jak spytałam swoją siostrę, ile lat może mieć dziecko ważące cztery i pół kilo. Chwilę się wahała. Jej tyle miało, gdy się urodziło. Założyła jednak, że to jest chore, więc pewnie ma z sześć czy siedem miesięcy. Ania ma cztery lata. Od trzech i pół roku jest u nas. Sama nie je, nie siedzi, nie załatwia swoich potrzeb. Jej mózg jest praktycznie martwy. Do tego ma chore serce. Nie żyje. Wegetuje. Pozbawiona świadomości leży w szpitalnym łóżeczku, pokarm dostaje dożylnie. Umierała pięć razy. Dziś reanimowaliśmy ją po raz szósty. Pierwszy raz w pracy płakałam. Modliłam się, by tym razem reanimacja się nie udała. Aby ktoś odważniejszy podjął decyzję, że pozwolimy jej umrzeć. Nie mogłam patrzeć na jej cierpienie. Odratowaliśmy ją. A ja poczułam, że muszę ratować siebie przed spazmami targającymi moim głęboko powietrze. W żaden racjonalny sposób nie umiem wytłumaczyć reakcji swojego organizmu. Podobną sytuację przeżyłam raz. Kiedyś. Dawno. Gdy zaczynałam pracę w tym zawodzie. Czemu dziś? Czemu właśnie teraz?Powoli szum w uszach zaczyna ustawać, a organizm się wycisza. Muszę wracać. Ale jeszcze chwila. Jeszcze jeden od i powoli ruszam schodami na oddział. Wszystko jest jak zawsze. Świat się nie zatrzymał. Nikt nawet nie przejął się tym, co przed chwilą zaszło. Kolejny dzień pracy. Jak każdy od dziesięciu lat. Zaraz za portierką skręcam w pierwsze drzwi na prawo. Nie mam siły pokazać się którejś z dziewczyn. Nie chcę zobaczyć w ich oczach, że to nie ma znaczenia, że nie wolno dać się ponieść emocjom. Nasze motto. Inaczej nie mogłabym tu pracować. Co zatem zdarzyło się dziś? Czy to jest ten osławiony kryzys, przed którym ostrzega nas starszy personel? Uporządkuj myśli – przywołuję siebie. – Jesteś Scarlett O’Hara. Pomyślisz o tym jutro – oddech, odwrót i uśmiech numer trzy do małego pacjen wybrałam drzwi. Zamiast do pokoju maluchów wchodzę do piętnastoletniego autystycznego Krzysia. Nic! Będę się uśmiechać. Muszę się uśmiechać, przecież to człowiek. Pod względem mentalnym dziecko, nie nastolatek. Sprawdzam monitor i mój wzrok wędruje wyżej, wzdłuż brązowawej ścieżki biegnącej aż do okna. Zrezygnowana spoglądam na niego z wyrzutem. Uśmiecha się radosny, jakby udało mu się spłatać najlepszego z możliwych figlów. Twarz dziecka, postura dorosłego mężczyzny. I męskie reakcje na mój widok. Dobrze, że go to chociaż nie zawstydza, bo nie ma kompletnie świadomości, co się z nim dzieje. Dumnie wyciąga wymazaną kałem łapę. Leży u nas już trzy miesiące i codziennie ta sama historia. Artysta do siebie. Nie wiem, gdzie byłam przed chwilą, ale Krzyś ściągnął mnie skutecznie na ziemię. Do roboty.***Ostre światło przedziera się pod przymkniętą powiekę. Jaskrawy neon dworca PKS wdziera się brutalnie w mój sen. Zasnęłam? Musiałam być bardzo zmęczona. Dobrze, że nie przespałam przystanku. Podrywam się szybko z miejsca i potrącając współpasażerów, dosłownie wypadam na zewnątrz. Otulam się szczelniej swetrem, bo mimo dość ciepłego sierpnia wieczory bywają już raczej chłodne. Skręcam za „Delikatesami 24h” czynnymi od godziny szóstej do godziny dwudziestej drugiej. Właściciel twierdził, że ta nazwa nagania mu klientów. Jeszcze dwie przecznice i będę w swoim mieszkaniu. Wezmę gorącą kąpiel, wtulę się w Marcina, pozwolę wymasować sobie stopy. Plan jest dobry. Może w zamrażarce jeszcze są jakieś lody?Drugie piętro, trzecie, zamek, klucz, drzwi. Cisza. Cisza? Pewnie wyszedł. Może to nawet lepiej. Jeśli nie wróci, to po kąpieli pójdę prosto do łóżka. Tak zmodyfikowany plan też ma swój urok. A kąpiel zmyje ze mnie ten włosy na karku, odkręcam kurek. Ubranie trafia prosto do kosza na bieliznę. Przydałoby się zrobić pranie. Z kosza wysypują się już brudne rzeczy. Pomyślę o tym jutro. Jutro mam dyżur w nocy, zdążę rano ogarnąć trochę ten bałagan. Destroy – artystyczny nieład, jak mawia mój mąż. A właśnie. Ciekawe, gdzie się szwenda po nocy. Ach, mecz. Wspominał coś wczoraj. A może przedwczoraj? Dni stają się takie do siebie podobne. A przecież nie jestem jeszcze stara. No, może dojrzała też nie jestem. Trzydziestka na karku nie usprawiedliwia znużenia. Co w koszu na bieliznę robią podpaski? Musiały spaść z półki (tylko czego on szukał w moich rzeczach?). Opłaca się je upychać na półkę? Nie, powinny lada moment być potrzebne. Ile minęło dni? Dwadzieścia pięć, dwadzieścia sześć? Matko, jak ten czas leci. Muszę się jakoś pozbierać do kupy, bo niczego już nie kontroluję. Kalendarzyk! Gdzie mój kalendarzyk? Grzebię w torebce już dobrą minutę i nie mogę go namierzyć. Pamiętam, jak kiedyś w pociągu siedząca naprzeciwko mnie para sprzeczała się żartobliwie, kto jest większym bałaganiarzem. On nieopatrznie zaczął opowiadać o damskiej torebce. Dość nierozważny krok, ale mógł mieć może siedemnaście lat i nie zdążył opanować jeszcze tych kilku prostych zasad unikania konfliktów. Dziewczyna, najwyraźniej niezbita z tropu, odpowiedziała z właściwym tylko nastolatkom wdziękiem, iż on nie zna prostego stopniowania: bałagan – burdel – damska toreb Dziś jest siedemnasty, to ile to dni? Trzydzieści sześć! Wykluczone! Sprawdzam raz jeszcze i siadam na sedesie. To niemożliwe. Zawsze miesiączkuję jak w zegarku, dwadzieścia pięć – dwadzieścia sześć dni. Może to stres? A może anemia? Ostatnio przełożona zwracała mi uwagę, że jestem wyjątkowo blada. Ciąża? Iskra szybko gaśnie. Od sześciu lat staramy się o dziecko. Bezskutecznie. Robiliśmy badania. Obydwoje. Choć, jak twierdzi mój mąż, to „na pewno moja wina, bo z nim jest wszystko w porządku”. I była moja. Nie umiałam utrzymać zarodka w początkowej fazie ciąży. Nie mówi się nawet o poronieniach. Jest na to oddzielny termin – mikroporonienia. Nie da się ustalić, czy zachodzę w ciążę, a jeśli w ogóle zachodzę, to ile razy byłam w ciąży. Zanim zarodek się zagnieździ, już go nie ma. Próbowałam się nawet leczyć. Odpuściłam. Ile razy można przeżywać zawód? Ile razy można niecierpliwie czekać i z drżeniem modlić się, by tym razem…To zawsze było dwadzieścia pięć – dwadzieścia sześć dni i krwawienie przychodziło, nie pozwalając nawet na złudzenia, że może tym razem…Pomyślę o tym ju tylko kąpiel i sen. Wsuwam się pod świeżą pościel z uczuciem ulgi. Przynajmniej pamiętał, że prosiłam, aby wywietrzył pościel na tarasie. Jak miło. Jedna owieczka, druga owieczka, ta trzecia ma wyraźnie twarz Ani. Odejdź, proszę. Muszę odpocząć. A jeśli jestem w ciąży i poronię? Jak już będzie można określić, że byłam. I że ono było. A jeśli urodzę i będzie chore jak Ania? Czy starczy mi na to sił? Jej rodzice na początku mieszkali w szpitalu. Po roku bywali. Po dwóch zaglądali. Ojca Ani widziałam ostatnio na Dzień Dziecka. To będzie już trzy miesiące prawie. Nie powinnam ich winić – ona nigdy nie opuści szpitala, oni nigdy nie będą mieli dziecka. Ale ja bym była inna. Wiem to! Gdybym tylko mogła mieć dziecko…Miałam spać, ale natłok myśli nie pozwala odpłynąć. A tak potrzebuję odpoczynku. Klucz w drzwiach. Marcin. Jak dobrze. W jego ramionach natychmiast zasnę. Jak zawsze. Tylko że on wcale nie idzie do sypialni, ale do pokoju. Włącza po cichu telewizor. Słyszę, że rozkłada kanapę. Wyciągnął koc, znam go i jego nawyki jak zły szeląg. Zaraz zaśnie przed tym telewizorem, ale do sypialni nie pójdzie. Gdzie mój telefon, która jest godzina? Druga trzydzieści! Straciłam poczucie czasu. Ale on, zdaje się, że też. Mecz trwał do dwudziestej pierwszej trzydzieści. Coraz częściej zasypia przed telewizorem. Nie będę się teraz jeszcze tym zadręczać. Pomyślę o tym jutro.***Wstaję, Marcina już nie ma. Może to i dobrze, przemyślę sobie wszystko na spokojnie. Przez kolejne dni jednak także nie mamy okazji na siebie trafić. Nasze dyżury przeplatają się. Nie mamy co liczyć na to, że uda nam się spędzić ze sobą więcej niż piętnaście minut. Pomyślałam, że może celowo układa sobie tak grafik, żeby się ze mną mijać. Oprzytomniałam w porę, było to niedorzeczne, zwłaszcza że jego komendant nie poszedłby mu na rękę, nawet gdyby prosił o dodatkowe służby. Ich niechęć do siebie wzrastała latami i chyba żaden już nie pamiętał, skąd w ogóle się tymczasem byłam u lekarza, zrobiłam badania, z którymi po odbiorze miałam się zgłosić za tydzień. Zrobiłam nawet test ciążowy – ujemny (nie wiem, po co, przeżywanie tego na nowo i na nowo było koszmarem). Wzięłam kilka dodatkowych dyżurów. Wakacje się kończyły, a dzieciate koleżanki chciały jeszcze złapać kilka dni słońca z dziećmi nad mo wchodzę do lekarza, pobieżnie rzucam okiem na wyniki badań. To absurdalne! Drżącą ręką naciskam klamkę.– Pani doktor, jestem w ciąży – zdążyłam wykrztusić, zanim zemdlałam.***Siedziałam na taborecie w kuchni, tępo wpatrując się w dziurkę po gwoździku w ścianie. Co tu wisiało? I czemu na gwoździu, a nie na porządnie wkręconej śrubie? Ta zagadka miała na zawsze pozostać nierozwiązaną. Właśnie wszedł Marcin. Poderwałam się, jakby ten nieszczęsny zagubiony gwoździk odnalazł się na moim krześle, wbijając się boleśnie w moje siedzenie.– Musimy porozmawiać – wykrztusiłam z trudem, gdy wreszcie wszedł do kuchni.– Nie teraz, za pół godziny mam trening. Nie ma nic na obiad? – odburknął spod przykrywki garnka.– Nie. Nie zdążyłam nic zrobić. Byłam u lekarza.– Aha. No dobra, zjem na mieście. Zobaczymy się później. Cześć. – Doleciało już zza zamkniętych drzwi wejścio wciąż w tym samym miejscu, odkąd weszłam do domu. Mama mawiała, że czasem rzeczy same układają się lepiej, niż gdybyśmy je zaplanowali. Może dobrze, że tak się stało. Jeśli się dowie, będzie żył nadzieją. A jeśli nie utrzymam kolejnej ciąży? To będzie dla niego silny cios. Chociaż ten pierwszy trymestr niech się zakończy. Minie największe ryzyko. Ja też nie zniosłabym w tym wszystkim jeszcze jego rozczarowania. Dobrze się stało.***Zmieniałam pościel u Krzysia, kiedy go zobaczyłam. Odkąd pozwalniali w ramach oszczędności salowe i dietetyczki, dwoimy się i troimy w obowiązkach – choć na podstawowe nawet brakuje czasu. Dwie pielęgniarki na oddział w nocy to zdecydowanie za mało. A jeszcze ten gówniarz wymalował wszystko kałem. Kiedy to się skończy? Przecież nie mogę przywiązać mu rąk do łóżka. Poza tym jest silniejszy ode mnie. Zwłaszcza gdy się wku na krześle na korytarzu. Twarz trzymał w dłoniach. Podniósł głowę i zauważył mnie. Poderwał się z krzesła i podbiegł w moją stronę.– Słyszałem, że znowu ją odratowaliście! Czy w tym kurewskim szpitalu nie ma absolutnie nikogo, kto ma odrobinę cywilnej odwagi, by z tym wreszcie skończyć?– Pana córka żyje. Nie powinien się pan cieszyć?– Żyje? Pani to nazywa życiem?! Musi być pani jakimś potworem!– Ja? Gdyby to była moja córka, byłabym tu codziennie! Przychodzi pan tu raz na kilka miesięcy, a mnie pan oskarża?– Co pani może o tym wiedzieć? Czy pani w ogóle ma dzieci?– Nie, ale jestem tu codzien…– To o czym my w ogóle rozmawiamy? Jak, paniusiu, będziesz miała swoje dziecko, a najlepiej chore – wtedy… wtedy możesz mnie drzwiami tak, że koleżanka wybiegła na korytarz, a pod siódemką rozwrzeszczały się noworodki. Cholera, kiedy wpadł w tym szale do mnie, nie zauważył, że stanął na wybrudzonym prześcieradle rzuconym przeze mnie na podłogę. Teraz mam gówniane ślady na całym oddziale…***Nie mogę przestać myśleć o tym, co mi powiedział. Czy rzeczywiście jest coś, co tłumaczy porzucenie dziecka? Czy mogę go osądzać? Kiedyś byli tu codziennie. A przecież życie toczy się dalej. Ktoś musi zarabiać, opłacać rachunki. A może mają już drugie dziecko? Jest zdrowe, żyje, wymaga opieki. Ania właściwie jest dla nich martwa od dawna…Ale to ciągle jest ich dziecko! Ja bym… No właśnie, co ja? Miał może rację – co ja mogę wiedzieć. Ta moja ciąża jest tak nierealna, że nawet nie zastanawiałam się zbyt długo, czy nie powinnam pójść na zwolnienie. W końcu to szpital i cała masa zagrożeń dla płodu. Ale pójście na zwolnienie wiąże się ze zrobieniem szumu wokół siebie, przyznaniem się do ciąży chociażby przed Marcinem. A przecież lada dzień mogę ją stracić. Znam to. Nie zniosę współczucia koleżanek czy wyrzutu w oczach Marci się wziąć do pracy, myśli nie pozwalają mi się skupić, a dziś nie wiadomo, w co ręce włożyć. Mamy dziecko, któremu podłączyliśmy heparynę i co dwie godziny muszę pobierać krew do badań. W nocy nie ma gońca, za każdym razem same zjeżdżamy windą na poziom minus dwa i przechodzimy dobre trzysta metrów piwnicznymi korytarzami do laboratorium. W tym czasie na oddziale zostaje tylko jedna pielęgniarka. Tym, którzy kierują szpitalem, naprawdę brak wy kolej. Po raz trzeci przemierzam tę samą drogę w półmroku. Kątem oka dostrzegam ruch w lewym zaułku. A może mi się tylko wydawało? Powinnam sprawdzić, ale świadomość, że ochrona jest na parterze i w razie czego nawet nikt mnie nie usłyszy, każe mi przyspieszyć kroku. Teraz jestem pewna, wyraźnie słyszę szybkie kroki za sobą. Jeszcze dwadzieścia, dziesięć metrów. Naciskam klamkę i odwracam się gwałtownie. Przede mną niczym mur wyrósł wielki facet z brudnymi włosami i dość mocnym odorem starego moczu.– Nie ma pani czegoś do jedzenia?Dostrzegam ruch za nim, szybko zamykam za sobą drzwi na zamek. Zdziwiona laborantka patrzy na mnie dość nieprzytomnie.– Zadzwoń po ochronę. Śpi tu kilku bezdom że na dworze jest coraz zimniej, ale muszę tej nocy przyjść tu jeszcze kilka razy i nie chcę się bać – tłumaczę się przed sobą i swoim odrętwiałym ze strachu sercem.***Patrzę na niego, jak je. Lubię go wtedy obserwować. Jedzenie dla niego jest jak celebra. Każdy kęs, przymrużenie powiek i cichy pomruk są zapłatą za wysiłek włożony w przygotowanie posiłku. Jego twarz jest wtedy taka pogodna. Dziewięć lat razem, a ja wciąż to lubię. Budzi we mnie tkliwość i niemal mam ochotę mu powiedzieć o ciąży. Marzę, by zobaczyć jego radość. Wyobrażam sobie jego oczy, w których rysuje się miłość do mnie, i chcę poczuć to szczęście, które możemy sobie wzajemnie dać. Kocham go wciąż tak samo jak w dniu, w którym włożył mi obrączkę na pa właśnie. Kocham go. Dlatego mu tego oszczędzę. Kiedy minie pierwszy trymestr ciąży i wszystko jakimś cudem będzie w porządku, wtedy mu powiem. Wtedy się odważę.– Było pyszne, dziękuję. Zawsze świetnie goto się z krzesła, zbieram talerze i siadam na nim okrakiem, opierając się plecami o stół. Całuję go w powieki. Delikatnie. A potem w nos i w usta. Ściągam koszulkę przez głowę i wpijam się w jego usta, tym razem na dłużej. Odwzajemnia z dużo większą siłą. Czuję jego ręce na moich piersiach i słyszę, że jęknął. Podnosi się z krzesła ze mną na sobie i sadza mnie na stole. Lekko odpychając mnie od siebie, robi trzy kroki w tył.– Nie. Ja już tak nie mogę – przeczesuje ręką potargane mojego zdumienia na twarzy jest na tyle sugestywny, że kontynuuje niemal na jednym wydechu.– To donikąd nie prowadzi. Nie można tak żyć. Oszukujemy siebie od dawna, że to normalność, ale nią takie życie nie jest. Rodzina to mąż, żona i dziecko. A my jesteśmy jakimś sztucznym tworem.– Myślałam, że wystarczamy sobie. Mówiłeś, że najważniejsze, że mamy siebie…– Mówiłem, kiedy jeszcze miałem nadzieję, że będzie inaczej. Że w końcu się uda. Proszę, nie patrz tak na mnie. Sama przecież to czujesz, że nie jest w porządku. Dajmy sobie szansę na inne życie. Na pełne życie.– Ale przecież wiesz, że ja takiego życia być może nigdy nie będę mogła mieć. Może nigdy nie będę mogła mieć dzieci – przełykam systematycznie gulę, aby nie podeszła całkiem do gardła. Mówi to wszystko jeszcze z rumieńcami na twarzy po wcześniejszym podnieceniu.– Ale ja je chcę mieć. Zawsze marzyłem o dziecku, wiesz o tym. Daj zatem szansę mi… Zasłużyłem na nią…– Tak… zasłużyłeś…Podnoszę z ziemi rzuconą bluzkę i naciągam przez głowę. Łapie mnie za rękę, ale ją wyszarpuję. Chwytam tylko wiszące na haczyku klucze i zatrzaskuję za sobą drzwi. Chłód wieczoru uzmysławia mi dopiero, że wyszłam bez okrycia i w kapciach. Daleko się tak nie wybiorę. Nie mam jednak siły tam wrócić. Ruszam przed sie jak wrócił kiedyś ze służby. Zmęczony, bo była sobota – dyskoteki i dużo interwencji. Zwinęli do radiowozu trzynastoletnią smarkulę, pijaną do nieprzytomności. Siedziała w rowie i nie była w stanie się ruszyć. „Jeśli byśmy jej nie zabrali, to zaraz jakaś grupka mocno rozbawionych kolesi by ją zgarnęła” – powiedział. Zawieźli ją do domu, a jej ojciec poszczuł ich psami i odgrażał się, że zrobi jej badania, czy jej nie tknęli. Chwilę potem znowu interwencja i dwóch agresywnych wyrostków. Skuł jednego i wsadził do radiowozu. Wtedy ten zaczął uderzać głową w kratkę oddzielającą pasażerów od kierowcy, aż rozciął sobie łuk brwiowy i zalał się krwią. Gdy kolega wrócił do radiowozu z drugim delikwentem, oświadczył, że chce złożyć zeznanie, że go Marcin jak położył głowę na moich kolanach i powiedział, że jestem jego równowagą. Że jak kładzie się przy mnie, to cały ten zwariowany świat odzyskuje ład i porządek. Że jestem jego powietrzem i beze mnie by się udusił lub co najmniej zwario widać, można żyć bez powietrza…***Jak to się stało, że stoję pod drzwiami Lidki? Nie wiem, ile czasu szłam ani którędy, ale bezbłędnie trafiłam pod jej drzwi. To idiotyczne, jest prawie północ. Ma małe dzieci, na pewno już śpią. Ale gdzie pójdę? Co mam ze sobą zrobić w tych kapciach i bluzeczce? Nie wzięłam nawet portfe leciutko, jak śpią, to odejdę. Tylko co ja jej powiem? Dobra, na trzy. Raz, dwa, trzy. Nie słyszała. Nie zadzwonię, pobudzę wszystkich. Przejdę się jeszcze, może wymyślę coś innego.– Marta? Co się stało?– Mogę u ciebie przenocować?– mnie po schodach na górę do pokoju syna. Wzięła go delikatnie na ręce i przeniosła do swojej sypialni. Wyjęła z szafy dodatkową pościel i posłała mi jego łóżko. Podała ręcznik i po dłuższej chwili przyniosła gorącą herbatę i swoją koszulę nocną. O nic nie spytała, rzuciła „dobranoc” i zamknęła za sobą jeszcze, że coś po cichu tłumaczy mężowi, i dom pogrążył się w ciszy. Początkowo zmarznięta opatuliłam się szczelnie kołdrą, ale chwilę później wydała mi się potwornie ciężka. Miałam wrażenie, że mnie dusi i przytłacza. Cała się spociłam, więc ją z siebie zrzuciłam i otworzyłam okno. Wdychane łapczywie powietrze nie pomogło. Złapały mnie mdłości i w ostatniej chwili zdążyłam do łazienki. Potem zasnęłam i spałam jak zabita, dopóki nie poczułam zapachu kawy i nie zobaczyłam Lidki siedzącej na łóżku po turecku i wyciągającej do mnie gorący kubek.– Zawiozłam dzieci do przedszkola, Paweł jest w pracy. Wzięłam urlop na życzenie, więc jestem tu tylko dla ciebie. Masz, napij się i doprowadź do stanu używalności.– Nie, dziękuję za kawę.– Napij się, bo wyglądasz jak zombie.– Nie pijam kawy.– Nie pijesz kawy? Od kiedy? Co jest grane? – Patrzyła na mnie wnikliwie… i jest! Jej źrenice robiły się coraz większe i większe. – Cholera! Jesteś w ciąży, tak? Słyszałam, jak wymioto to możliwe? Zajęło jej to naprawdę kilkanaście sekund, aby połączyć ze sobą wcale nie tak oczywiste fakty. Rzygałam z nerwów, a kawy nie piję ot tak, na wszelki wypadek. Zajęło jej to kilkanaście sekund, a Marcin nic nie spostrzegł przez trzy tygodnie.– Nie, no co ty… – zaczęłam, ale nie dała mi skończyć.– Jestem twoją siostrą, do cholery, więc mnie nie okłamuj. Poza tym byłam w ciąży, pragnę ci przypomnieć.– Jestem…– Mój Boże, tak się cieszę – rzuciła mi się na szyję, ani na chwilę nie odkładając kubka z wrzątkiem. – Czy to… czy tym razem to pewne?– Nie! To dopiero początek, więc nic nie jest pewne. Nawet u osób absolutnie zdrowych, a co dopiero u mnie. – Jej uśmiech szybko znikał z oczu. – Ale ciąża już tyle się utrzymała, a to w moim wypadku duży postęp – dodałam pospiesznie, usilnie chcąc podtrzymać ten jej życzliwy uśmiech.– Taak. To rzeczywiście nowość. Trzeba wierzyć. Co Marcin na to?Spuściłam głowę, bo łzy mimowolnie zaczęły mi płynąć po policzkach.– Zostawił mnie.– Zostawił? Teraz, kiedy w końcu zaszłaś w ciążę?– Nie powiedziałam mu…– Jak to? Co ty wyprawiasz?– Nie wiem… Nie mogłam mu powiedzieć. Początkowo bałam się robić mu nadzieję, dopóki ciąża się nie utrzyma przez trzy miesiące, ale potem… potem, gdy mówił te wszystkie słowa, że bez dziecka nie jesteśmy rodziną… że nie mogę go skazywać na takie życie… że ma prawo mieć rodzinę… Mam go zatrzymać dzieckiem? A jeśli za chwilę je stracę? Muszę się z tym liczyć bardziej niż z tym, że urodzę. Mam to przechodzić ponownie? Bo ja tego dziecka dać mu nie mogę. To jego największe marzenie, pragnienie, życiowe spełnienie. Ja okazałam się „przeszkodą” w jego realizacji. Bez dziecka nigdy nie będzie szczęśliwy. Czuję się przegrana podwójnie, bo nie mogę być matką, no i miłość jednak nie pokonuje wszystkiego… A on nie chce o nas walczyć, mimo że byliśmy naprawdę świetną parą. Postawił na nas kreskę, ważne jest tylko to, że nigdy nie będziemy rodziną.– Nie mogę tego słuchać. On sprowadził cię do funkcji inkubatora. Jesteś nieprzydatna biologicznie, to do widzenia. Podsumował twoją wartość sprawnością twojej macicy. Dupek!– Nie mów tak! Nazywanie go dupkiem tylko dlatego, że pragnie mieć dzieci, nie jest w porządku. Nie uzurpuję sobie prawa do zatrzymania go. Ma prawo do prokreacji, ma prawo do bycia ojcem, jego rodzice mają prawo do wnuków – ale nikt nie ma prawa do nazywania go dupkiem. Człowiek ma tylko jedno życie, a prokreacja jest jego sensem. Jeżeli nawet nie jedynym, to głównym.– O kurna! To się niewiele różnimy od bakterii… Czy ty słyszysz sama siebie? A dwoje ludzi? Co z nimi? Co z tym, co ich łączy? Myślisz, że między mną a Pawłem nie ma nic trwalszego niż dzieci?– Nie ma. Twoją siłą, jako żony, jest to, że jesteś matką jego dzieci. Dałaś mu to, bez czego nie warto żyć. Gdybyś nie urodziła mu dzieci, nie miałabyś tej pozycji.– Co ty za bzdury wygadujesz?– Jak można nie rozumieć, że zupełnie inną „wartość” ma dwudziestodwuletnia dziewczyna, a inną matka dwójki dzieci, z którą się przeszło przez życie. W dodatku niełatwe. Zobacz, ile kosztowała w siedemdziesiątym czwartym roku butelka niezłego, ale wcale nie jedynego czy najwspanialszego wina i ile ta sama butelka kosztuje obecnie. Może to pomoże ci zrozumieć coś, co dla mnie jest oczywiste.– Dobrze, postaram się nadążyć za twoim tokiem rozumowania. On z tobą też przeżył wiele lat. Trudnych dla was lat. To wszystko się nie liczy, bo nie dałaś mu dzieci? Przecież to absurd! A gdyby on był bezpłodny? Myślelibyście pewnie o adopcji. Przecież ważny jest partner, a nie jego gamety.– Są ważne…– Taaak… Czytałam kiedyś, że w związku, w którym dziecko jest chore, zostaje ponad dwa lata tylko trzydzieści procent facetów. Czyli cała reszta ma te swoje geny głęboko w dupie, gdy tymi genami trzeba się jakoś specjalnie zajmować.– On by się zajmował…– Z pewnością! Dał tego dowód wczoraj! Przysięgaliście „na dobre i na złe”. Dziś jest to tylko „na dobre”, „złe” powoduje zabranie swoich zabawek z piaskownicy. Wiesz co, nie wiem, jak z tobą rozmawiać… Ręce mi opadają… Nie wiem, które z was ma większy bałagan w głowie…– Prześpij się – rzuciła jeszcze za drzwiami. – Zrobię coś na obiad i zajrzę potem do ciebie.***– Zrób mi dobrej herbaty, bo jakoś mocno mną telepie. Nie wiem już, czy to nerwy, czy hormony.– Musisz chwilę poczekać, dopiero nastawiłam czajnik. Siadaj. Śniadanie?– Nie, na razie nie. Schodząc, zajrzałam do twojej biblioteczki. Zobacz, co mam – Słownik języka polskiego PWN-u. Wiesz, jaka tu jest definicja? Mąż i żona tworzą tak zwane „stadło”, rodziną stają się w dniu narodzin dziecka…– Przestań! Czerpiesz z tego jakąś radość? Lubisz się zadręczać? Niech spada. To nie był związek, tylko jakaś pieprzona improwizacja. W związku, w którym ludzie się kochają, oboje szukają kompromisów.– Kompromisów? W przypadku dzieci nie ma kompromisu! Albo potomstwo jest, albo nie. Nie można mieć trochę dziecka ani być trochę w ciąży.– Kompromisem mogłaby być ewentualnie adopcja. Przypuszczam jednak, że przy tak silnym jego ciśnieniu na posiadanie własnego biologicznego dziecka moglibyście nawet nie przejść kwalifikacji na rodziców adopcyj przede mną herbatę i zaczęła kroić pierś kurczaka. Umyła paprykę, pieczarki i odwróciła się do mnie, nerwowo wymachując nożem.– Oszaleć można z tymi facetami! Najpierw się boją, że zostaną złapani na dziecko, a potem się rozwodzą, bo chcą dziecka. Kompletnie nie rozumieją, o co w tym wszystkim chodzi. Bycie razem, we dwoje, to nasz wybór. Gdy oboje już jesteśmy pewni, że chcemy stworzyć jedno – przyrzekamy to sobie. I wtedy dopiero możemy zacząć w ogóle myśleć o upostaciowaniu tego „jedno” w dziecku. Rodzina to mąż i żona! Dziecko jest jej naturalnym dopełnieniem. Do jego szczęścia potrzebnych mu jest dwoje (!) kochających się, szanujących i bezpiecznych w związku rodziców. To nie dziecko jest powodem, dla którego są ze twój mąż nie
Prokrastynacja to tendencja do nieustannego przekładania na później ważnych zadań. Każdemu z nas zdarza się nosić z zamiarem zrobienia czegoś ważnego i powtarzać sobie, niczym Scarlett O’Hara: „pomyślę o tym jutro”.Reklama Jednak niektórzy z nas robią to częściej, niemal bezustannie. Jeśli myślimy, że nic nam się nie udaje, niczego nie osiągnęliśmy, to zastanówmy się czy problem prokrastynacji nie dotyczy właśnie nas. Zjawisko ciągłego przekładania i zwlekania szerzy się zwłaszcza wśród studentów. Nie sprawdza się systematyczności w przyswajaniu wiedzy, do egzaminów podchodzi się zwykle po zakończeniu cyklu zajęć. Taki system sprzyja myśleniu: „Zacznę to robić jutro”. Ale jutro przychodzi i znów pojawia się pokusa, by zabrać się za działanie jutro. Jednak prokrastynacja nie dotyczy tylko nauki studentów. Odkładamy na później ważne decyzje życiowe – ślub, zmiana pracy, zmiana partnera, zrobienie dużego projektu, podjęcie studiów, zrzucenie wagi. A im dłużej sobie na to pozwalamy, tym wzmaga się nasz lęk przed zrobieniem tego. Ale dlaczego zwlekamy z robieniem czegoś co jest ważne, zamiast działać? Początkowo powoduje to poprawę naszego nastroju. Usprawiedliwiamy się przed sobą, bo przecież trzeba umyć okna, przesadzić krzewy w ogródku lub wytrzepać dywany- jest mnóstwo rzeczy, które wymagają by się nimi zająć natychmiast (w psychologii społecznej nazywamy to samoutrudnianiem). Albo szybko włączamy wciągający film, by nie dostrzec dopadających nas wyrzutów sumienia. Jednak każdy dzień odwlekania powoduje spadek nastroju, wzrasta też lęk, bo zdajemy sobie sprawę, że mamy niewiele czasu i trudno nam się będzie wyrobić do uzgodnionego terminu. Taka perspektywa też powoduje, że odwlekamy. Ostatecznie siadamy do pracy na ostatnią chwilę i nie jesteśmy zadowoleni z efektów. Myślimy wtedy, że nic nam się nie udaje, nic nie osiągamy, mamy niskie poczucie własnej wartości i nie zawsze zdajemy sobie sprawę, że to nasze ociąganie się jest przyczyną braku sukcesów. A brak sukcesów wzmaga lęk przed wyzwaniami- koło się zamyka. U źródła prokrastynacji leży właśnie lęk. To on powoduje, że zwlekamy z obawy przed niepowodzeniem. W głowie pojawia nam się mnóstwo katastroficznych myśli: Nie uda mi się, wygłupię się, wyśmieją mnie, inni pewnie zrobią to lepiej niż ja. Nie jest to przyjemne doznanie, dlatego pojawia się pokusa, by przełożyć zadania budzące lęk. Osoby z niską samooceną mają większą skłonność do prokrastynacji. Psycholog społeczny Andrzej Szmajke opisał w swojej książce Maski, jak studenci z niską samooceną unikają nauki przed egzaminem, po to by uchronić się przed negatywnym myśleniem o sobie. Taka strategia powoduje, że zawsze są wygrani, bo gdy nie pójdzie im pomyślnie egzamin- mogą powiedzieć sobie: To dlatego, że się nie uczyłem, nie ma to nic wspólnego z moją inteligencją, a gdy uda się sprawdzian zaliczyć- powiedzą: Nie uczyłem się, a zdałem, nie jest ze mną źle. Jeśli myślimy, że prokrastynacja nas dotyczy, to warto zrobić dwie ważne rzeczy: 1. Gdy znów powiemy sobie: Zrobię to jutro, niech zapali nam się czerwona lampka w głowie. Usiądźmy na chwilkę i zastanówmy się jakie myśli towarzyszą działaniu, które chcemy odwlec. Bardzo często w obliczu lęku mamy skłonność do katastrofizacji, czyli przewidywania najgorszego scenariusza, np. Na pewno to zawalę. Gdy pozwolimy sobie na spokojną analizę, okażę się, że to czego się obawiamy nie jest takie straszne. Warto porozmawiać o tym z kimś bliskim. Samo zmierzenie się z lękiem, wsłuchanie się w obawy powoduje spadek napięcia. 2. Najczęściej mamy do czynienia z prokrastynacją w obliczu działań trudnych, dużych, których efekty są odległe w czasie. Zwykle widzimy ogrom pracy jaki nas czeka i zniechęcamy się, a wystarczy prosta technika behawioralna! Kiedy ciężko nam się zabrać do pracy, ustalmy sami ze sobą, że DZIŚ poświęcimy na odwlekane działanie 10-15 minut. Najtrudniej jest zacząć, ale zrobiony mały kawałek, motywuje nas do kolejnych kroków. Koncentrujmy się na tym, co zaplanowaliśmy na dziś, a nie na tym, co nas jeszcze czeka. Często zdarza się, że gdy już minie te 10- 15 minut, jesteśmy tak zaangażowani, że uświadamiamy sobie, iż działaliśmy znacznie dłużej niż zaplanowaliśmy. A jeśli skończymy, tak jak początkowo zakładaliśmy, to już duży krok na przód. Potem stopniowo wydłużajmy czas. Nie myślmy o długiej drodze, jaka jest przed nami, ale o kroczku, jaki zaplanowaliśmy na dziś. Każdy kolejny krok to mały sukces, który zbliża nas do określonego celu. O autorce Anna Stembalska, psycholog, psychoterapeuta poznawczo – behawioralny w trakcie certyfikacji. Ukończyła studia podyplomowe z zakresu diagnozy psychologicznej oraz Przygotowanie Pedagogiczne. Aktualnie przyjmuje pacjentów w prywatnej Poradni Psychologicznej. Zajmuje się diagnozą psychologiczną oraz terapią w Powiatowym Centrum Pomocy Rodzinie. Od 2013r. związana z Domem Samotnych Matek z Dziećmi oraz placówką oświatową. Doświadczenie zawodowe zdobywała również w Warsztacie Terapii Zajęciowej oraz przedszkolnych oddziałach integracyjnych.
Margaret Mitchell „Przeminęło z wiatrem” Nic na świecie nie może nas zwyciężyć, ale potrafimy pokonać się sami, zbyt mocno tęskniąc za czymś, czego nigdy już nie będziemy mieć. I pamiętając zbyt dużo. Są w życiu takie książki, których tytuły są znane, ba! często nawet zaliczane do klasyki, ale jakoś tak ciągle nie jest nam z nimi po drodze. Obawiamy się ilości stron, archaicznego języka (bo trudno oczekiwać po książce wydanej w 1936 roku, slangu młodzieży z XXI wieku ), nużącego tła historycznego, przereklamowanego romansu, który na pewno będzie ociekał taką ilością przesłodzonego lukru, aż skutecznie rozgrzeje serca romantycznych duszyczek. Czytając opinię, patrząc na wysokie noty, myślałam sobie dokładnie tak samo o „Przeminęło z wiatrem” i zadawałam sobie pytanie: „co też w sobie może mieć ta książka, że tak o niej trąbią? Za co ona łapie po dziesięć gwiazdek? Dlaczego postać Scarlett O’Hary jest tak znana w literaturze, skoro tylko romansowała?”. Kiedy skończyłam czytać tę obszerną lekturę, jedno co cisnęło mi się na usta, choć może nie jest to grzeczne określenie, brzmiało: „cholera! Jakie to było pieruńsko dobre!” Epoka przemian. Wojna, która przestawia wszystko do góry nogami, znosząc niewolnictwo i ucierając nosa możnym plantatorom. Rzućmy okiem na postacie: Scarlett – rozpuszczona, pozująca na damę egoistka, która wcale nie była piękna, a mimo to umiała zgromadzić wokół siebie tłum adoratorów, lecących na jej słodkie kłamstewka i szmaragdowe oczęta. Materialistka, bezsensownie zakochana w Ashleyu, chyba tylko dlatego, że śmiał wybrać za żonę inną kobietę. Szła po trupach do celu, dosłownie. Ceniona za swoją siłę i determinację, jednak tak ślepa, że niejednokrotnie miałam ochotę chlasnąć ją w ucho! Paliła mosty tam, gdzie powinna łatać ich dziury, zaślepiona chciwością nie dostrzegała, że za pieniądze nie można kupić prawdziwej przyjaźni i oddania, a przede wszystkim docenić tak wielkiego uczucia… Przepełniona odwagą leżała w srebrzystej poświacie i marzyła o tym, o czym zwykle marzą szesnastolatki, tak rozpieszczone przez życie, że porażka zdaje im się niepodobieństwem, a piękna suknia i ładna cera bronią, którą można pokonać przeznaczenie. Rhett – och, Butler! Uwielbiam go! Niech się schowają pseudozabawni bohaterowie z ciętym językiem! Ten wąsacz bije ich na głowę swoją ironią, śmiechem i kpiną, a chyba przede wszystkim potęgą miłości. Wymagał szczerości i był rewelacyjnym bodźcem do przemiany Scarlett, choć ta przebrzydła istota ciągle miała fiu bździu w głowie, myśląc, że pełna miska i usidlenie Ashleya będą szczytem jej szczęścia. Rozmowy, które prowadził z O’Harą były majstersztykiem, przy okazji obnażającym jak niedojrzałą istotą jest siedemnaście lat młodsza Scarlett i w jak różnych etapach życia się znajdują. Rhett czytał w niej jak w otwartej księdze i była dla niego przezroczysta, niczym szkło (choć zawsze myślała, że stanowiła dla mężczyzn tajemnicę). Nigdy nie przegapiaj okazji do zdobycia doświadczenia, Scarlett. One wzbogacają umysł. Melania – ikona bezinteresownej miłości i radości z życia, nawet gdy z powały coś ci na łeb kapie. Przez długi czas traktowałam ją jako naiwną, głupiutką istotkę, nie dostrzegając, jaki skarb ma Scarlett u swojego boku. Myślę, że jej postać pokazuje, jak często doceniamy ludzi dopiero, kiedy zabraknie ich wśród nas. Ashley – odbierałam go jako rozciamcianego faceta, który stracił jaja wraz z upadkiem pielęgnowanych od dziecka ideałów i świata, w którym dorastał. Nie umiał się dostosować, przejrzeć na oczy i definitywnie postawić na swoim (no dobrze raz mu się udało, gdy porwał się żeby pomścić Scarlett – ale jedna jaskółka wiosny nie czyni, podobnie jedna akcja nie uczyni z Ashleya mężczyzny (bo honorowym dżentelmenem się urodził)!). Najwygodniej było mu, kiedy opiekowano się nim. Niby mu to doskwierało, ale nic z tym nie zrobił. Wrrr. To główni bohaterowie, chociaż myślę, że Mammy (murzyńska piastunka) też odgrywała znaczącą rolę. I Pork. I Archie. I sąsiedzi, zwłaszcza babcia Fontaine. Gdyby tak do Scarlett docierały jej słowa… Bóg przeznaczył kobietę do tego, by była nieśmiałym, wystraszonym stworzeniem i jest coś nienaturalnego w kobiecie, która się nie boi… Zawsze staraj się ocalić coś, czego mogłabyś się lękać, Scarlett… podobnie jak coś, co mogłabyś kochać… Szalenie podoba mi się opinia Igi, jednej z użytkowniczek portalu „Czytanie „Przeminęło z wiatrem” jest dołujące, bo doprowadza do kilku smutnych wniosków. Nie ma już takich mężczyzn. Nie ma już takiej miłości. I co najgorsze – nie ma już nawet takich książek.” I właściwie wszystko zostało już zawarte w tych czterech zdaniach. Iga trafiła w sedno. Mitchel stworzyła dzieło niezwykłe (nie dziwię się, że otrzymała nagrodę Pulitzera, a książka stała się legendą), które bazując na wątku miłosnym pokazuje przemiany polityczne, obyczajowe, a przede wszystkim wewnętrzne, które dotykają nie tylko Scarlett. „Przeminęło z wiatrem” jest wielkim kubłem zimnej wody dla wszystkich, którzy goniąc za marzeniami i chęcią posiadania, nie potrafią dostrzec miłości, która niezauważona i podeptana, może odejść na zawsze.
Tak mawiała Scarlett O'Hara, bohaterka „Przeminęło z wiatrem", kiedy musiała podjąć trudną decyzję. Też tak robimy, ale dlaczego? Podłoga się klei. Trzeba ją chyba umyć... I ta góra ciuchów do prasowania. Zająć się ścierką, żelazkiem czy jeszcze na chwilę wskoczyć do łóżka? To jednak poleżę. Tylko pół godzinki. Potem ostro zabiorę się do roboty... O, miało być pół godziny, a leżę już pół dnia. W niedzielę wieczorem okazuje się, że leżakowałam i snułam się po domu przez cały weekend. Niestety, tak mam, że niektóre pilne rzeczy odkładam przez tydzień... W ten sposób przepuszczamy przez palce miesiące i lata. I na nic są motywujące memy na Facebooku, że mamy chwytać dzień, że liczy się tylko teraz, że jeśli chcę coś osiągnąć, to muszę się tym zająć w tej chwili... Czas działa na korzyść Patologiczni odkładacze, kiedy już wszystko pozawalali, mogą się pocieszać tym, że zwyczaj odwlekania zadań przypisywany jest osobom tak kreatywnym jak Leonardo da Vinci. Ten geniusz z zasady zwlekał z zakończeniem pracy. Podczas malowania obrazów robił sobie wielomiesięczne przerwy. Skromne to pocieszenie, bo w tych przerwach wcale nie leżał wpatrzony w sufit, tylko eksperymentował z optyką, co niewątpliwie przydało mu się potem w malowaniu arcydzieł. Profesor Adam Grant przekonuje w swojej książce „Originals. How non-conformists change the world" („Dziwacy. Jak nonkonformiści zmieniają świat"), że odkładając zadanie, zwiększamy kreatywność. Myślimy dłużej o tym, co mamy do zrobienia. Na dobre pomysły wpadamy, spacerując, sprzątając lub choćby robiąc sobie przerwy na kawę. Pierwsze rozwiązania, które przychodzą nam do głowy, zazwyczaj są prozaiczne, rzadko kiedy przełamują schematy. Odkładając pracę, dajemy wyobraźni większą szansę na nowe pomysły. reklama Według Granta wiele dzieł, które podziwiamy, nie powstałoby, gdyby właśnie nie odwlekanie. Jak choćby słynna mowa Martina Luthera Kinga „I have a dream" („Mam marzenie"), napisana w ostatniej chwili i wygłoszona podczas Marszu na Waszyngton. Zmieniła Stany Zjednoczone, a Martin Luther King otrzymał Pokojową Nagrodę Nobla. Sensowność tej teorii udowadniają badania Jihae Shin, profesorki na Uniwersytecie Wisconsin-Madison. Zapewnia, że na świetne pomysły wpadała zawsze, kiedy odkładała pracę na później. Postanowiła sprawdzić, czy tak się dzieje w przypadku innych ludzi. Pytała szefów w korporacjach, których pracowników uważają za inteligentnych, efektywnych i pomysłowych. I zawsze okazywało się, że wyliczali tych, którzy mieli zwyczaj odkładać pracę na później. Czynności zastępcze Jednak życie nie zawsze przedstawia się tak różowo. Każdy, kto lubi odwlekać pilne zadania, wie, jak bardzo może być to uciążliwy którzy wpadli w pułapkę odkładania na później, mają zwykle swoje sprawdzone sposoby na odwlekanie. Przyjaciółka, mama trzech chłopców: „Kiedy mam coś do zrobienia, dopada mnie wena kulinarna. Robię trzydaniowe obiady na dwa dni". Znajomy prawnik: „Wystarczy wejść na Facebooka. Od razu pół godziny albo więcej z głowy". Kolega redaktor: „A ja polecam metodę Coelho: porządkowanie plików w komputerze i czyszczenie klawiatury. A jak już będzie lśnić, to literackie perełki same z niej wypadną". Znajoma z Facebooka: „Mam nagłą potrzebę zadzwonienia do bliskich. Boże, przecież nie dzwoniłam do mamy, a jak się czuje tata. O rany, a dawna przyjaciółka – niedobra ja. Co jest ważniejsze? Praca czy ludzie? Oczywiście, że ludzie. Muszę iść na spacer do lasu – zresetuję się. A nie, muszę poćwiczyć – dotlenię umysł. Pisać można w nocy. W nocy? Nie mogę się skupić, no tak już mam. Rano. Najlepsze na pracę jest rano. No i wstaję o czwartej. Tak się kończy ZAWSZE". Krytyczka filmowa: „Ja robię wszystko, dosłownie wszystko, byle tego nie robić. Nawet do sprzątania się biorę. Albo włączam film »na 5 minut«". Prokrastynacja, czyli chorobliwe odraczanie Jeśli odkładanie pilnych spraw zdarza się od czasu do czasu, nic złego się nie dzieje. Gorzej, gdy staje się nawykiem, nad którym przestaniemy panować. Patologiczne odkładanie to choroba, która może człowieka doprowadzić do ruiny – utraty przyjaciół, pracy, stanów depresyjnych albo nerwicy. I jak każda inna wymaga pomocy specjalisty. W tym wypadku psychiatry, psychologa lub psychoterapeuty. Notoryczne odkładanie to nie dowód lenistwa czy słabego charakteru, lecz zaburzenie psychiczne nazywane prokrastynacją (z łac. procrastinatio – odroczenie, zwłoka). Psychologowie określają je też bardziej wdzięcznie – jako syndrom Scarlett O'Hary, bo właśnie ona jest pierwszą znaną postacią, nieważne, że tylko literacką, z podręcznikowymi objawami tej przypadłości. Komputery sprawiły, że wiele zadań robimy w domu, więc często w pracy siedzimy bezmyślnie albo grzebiemy w internecie. A po godzinach – wieczorami, w nocy, nad ranem – nad tym, co powinniśmy zrobić w biurze, kancelarii prawnej, redakcji... I tak poświęcamy pracy całą dobę zamiast 8 godzin. To dlatego prokrastynacja, uznawana dotąd za najwyżej uciążliwą i raczej nieszkodliwą, przybrała rozmiary społecznej epidemii. Dziś coraz częściej mówi się, że to nowa choroba cywilizacyjna. Z badań wynika, że choć w jakimś stopniu występuje niemal u wszystkich, to u co piątej osoby przybiera patologiczną formę. A komuś, komu towarzyszy codziennie, ciężko normalnie żyć. Zdolny, ale leniwy Na syndrom Scarlett O'Hary zapada się zwykle jeszcze w szkole. Według psychologów wszystko, co trudne, odkładają na potem dzieci, którym stawiane są zbyt wysokie wymagania. Boją się, że sobie nie poradzą lub nie spełnią oczekiwań rodziców. Zyskują tak chwilowe poczucie bezpieczeństwa. Wkrótce pojawia się następne zadanie i znów wynajdują powody, by je odłożyć. I wpadają w spiralę wiecznego odwlekania. Aby przypadkiem kogoś nie rozczarować, boją się jak ognia osoby zdolne i ambitne. Psychologowie twierdzą, że w wielu przypadkach to właśnie ten mechanizm stoi za powiedzeniem: „Uczeń zdolny, ale leniwy". I cała sztuka polega na tym, żeby nie pomylić syndromu Scarlett ze zwykłym lenistwem. Z dzieci, u których go nie rozpoznano, prawie na pewno wyrosną odkładacze. A ci, jeśli dochrapią się kierowniczych stanowisk, nieźle mogą dać się we znaki swoim podwładnym. Z takim osobnikiem trzeba siedzieć po godzinach, zarywać noce... Prokrastynatorem można zostać dopiero w pracy, szczególnie jeśli jest się perfekcjonistą. Kiedy pojawia się przed nim ambitne zadanie, paraliżuje go myśl, że może popełnić jakiś błąd. Odkłada je więc na bok i bierze się za coś innego. W efekcie albo wykonuje zadanie w ostatniej chwili, albo w ogóle z tego rezygnuje. Co ciekawe, takie zachowanie wcale nie musi być wywołane obawą przed porażką. Równie powszechny jest lęk przed sukcesem, jakkolwiek dziwnie to brzmi. Powodzenie może bowiem oznaczać zazdrość ze strony kolegów. Albo pociągać za sobą kolejne większe wyzwania i oczekiwania. A wtedy znowu przychodzi strach, że można im nie sprostać. Jest też szczególna grupa osób, które można nazwać prokrastynatorami z wyboru. Odkładają wszystko na ostatni moment, bo tak lubią. Pracuje im się znacznie lepiej, gdy tuż nad głową wiszą ostateczne terminy. Stres je mobilizuje, więc zabierają się do roboty w ostatniej chwili. Jutro znów to odłożę na jutro Bez względu jednak na to, dlaczego coś ciągle odkładamy, scenariusz jest zwykle podobny. Najpierw taki osobnik pławi się w błogim poczuciu, że ma jeszcze mnóstwo czasu. W miarę jak go ubywa, pojawia się świadomość, że jednak powinien wziąć się do roboty. Wówczas zaczyna kombinować, co by tu jeszcze, żeby sprawę odłożyć. Wreszcie nadchodzi ostateczny termin. Wtedy odkładacz albo wykonuje zadanie w ostatniej chwili, albo w ogóle rezygnuje. Zwłaszcza jeśli wie, że nie grożą mu za to żadne konsekwencje. Ostatni etap tego scenariusza to mocne postanowienie poprawy. Objęty syndromem Scarlett O'Hary przyrzeka sobie, że już nie będzie odkładał niczego na później. Niestety, zwykle następuje powtórka z Rity Prokrastynacja doczekała się już własnej literatury. Poradnikowa książka „Podręcznik prokrastynatora" autorstwa znanej trenerki motywacyjnej, Rity Emmett, to już klasyka gatunku. Stamtąd pochodzi słynne „prawo Rity Emmett", które mówi, że strach przed wykonaniem jakiejś czynności zabiera nam więcej czasu i energii niż samo jej Dereń il. Ruth Niedzielska fot. wikipedia, shutterstock
scarlett o hara pomyślę o tym jutro