75.0 %free Downloads. 429 "scarlett o hara" 3D Models. Every Day new 3D Models from all over the World. Click to find the best Results for scarlett o hara Models for your 3D Printer. When the Union Army takes Atlanta, Scarlett makes a terrifying and physically exhausting flight to her family home in a wooden cart, pulled by a dying horse, that carries her son, a slave named Scarlett sat on a high rosewood ottoman, under the shade of a huge oak in the rear of the house, her flounces and ruffles billowing about her and two inches Scarlett O'Hara (full name Katie Scarlett O'Hara Hamilton Kennedy Butler) is the protagonist in Margaret Mitchell's 1936 novel Gone with the Wind and in the later film of the same name. She also is the main character in the 1970 musical Scarlett and the 1991 book Scarlett, a sequel to Gone with the Wind that was written by Alexandra Ripley and adapted for a television mini-series in 1994 Florence Pugh beautiful to be Scarlett O’Hara? Omg. All these actresses listed as basic white women. Vivian Leigh was stunning. Her nose, her cheekbones, her jawline, her eyes, her small pout. And she was an incredible actress. None of these actresses come close in beauty or talent. Florence Pugh looks like a kindergarten teacher to me. Nie bądź jak Scarlett O’Hara 😉 Czy pamiętasz scenę z filmu “Przeminęło z wiatrem” gdy Scarlett wypowiada słynne już słowa: “Nie mogę już o tym teraz myśleć. NnhF. Po powrocie z urlopu, na który udałem się w dniu, kiedy to Donald Trump został ogłoszony zwycięzcą wyborów prezydenckich w USA uznałem, że należy napisać tekst o konsekwencjach tego wyboru. „Ogłoszony”, a nie „wygrał”, bo w głosowaniu powszechnym wygrała Hillary Clinton – miała około jeden milion głosów więcej. Taka to specyfika tego dziwnego systemu wyborczego. Zdecydowanie nie spodziewałem się tego, co stało się na rynkach po wygranej Donalda Trumpa („prezydenta Trumpa” będę pisał po 20. stycznia 2017, czyli po zaprzysiężeniu – na razie klawiatura mi się zacina, kiedy próbuje to pisać ;-). Nie wykluczałem wygranej Trumpa (można sprawdzić to w moich tekstach), bo przewaga sondażowa Clinton była zdecydowanie zbyt mała, a doświadczenia z referendum w sprawie Brexitu pokazywało, że „sondażowniom” nie można już wierzyć. Wygrana tego kandydata mnie nie zaskoczyła, ale nie można tego powiedzieć o reakcjach rynków. Owszem, pisałem w swoich tekstach, że negatywna reakcja po sukcesie Trumpa będzie krótkotrwała, ale myślałem o reakcji 2-3 dniowej, a nie o połowie dnia spadków kursów akcji i wzrostu ceny złota, a potem o pewnego rodzaju euforii - zdecydowanie bardziej widocznej w USA, niż w Europie, gdzie jej w praktycznie nie było. Nie mówiąc już o emerging markets, które zareagowały bardzo negatywnie (o tym niżej). Wytłumaczyć takie zachowanie rynków oczywiście potrafię – tak jak w kawale o dwóch analitykach („rozumieć” vs. „wytłumaczyć”) – ale uważam, że nie ma sensu się w to bawić, bo byłoby to tylko dopasowywanie do faktów możliwych przesłanek. Spróbuję jedynie wariantowo spojrzeć na sytuację pokazując argumenty „za” i „przeciw”. Świadomie pomijam geopolitykę, bo o tym na razie rynek nie myśli. Pomyśli, jeśli Rosja zrobi coś, co zaostrzy sytuację lub Donalda Trump powie coś, co tę sytuację niekorzystnie zmieni. Na początku baza. Trump wygrał, a Republikanie rządzą w Izbie Reprezentantów i Senacie. Plus dla rynków, bo władza jest w jednym ręku. Minus, bo tak naprawdę nie wiadomo, co Trump zrobi, a rynki nie lubią niepewności (przynajmniej nie powinny jej lubić). Plusem dla rynków była (i jeszcze jest) nadzieja na amerykański system checks nad balances, który nie powoli Trumpowi na zrealizowania wielu z jego zapowiedzi. Minusem dla rynków powinno być to, że wygrana Republikanów i zapowiadane wydatki rządu USA mogą doprowadzić do efektu domina w Europie, a w 2017 roku czekają nas wybory we Francja, Holandii i w Niemczech. Trump obiecuje drastyczne obniżenie podatków, zmniejszenie regulacji sektora bankowego, nie będzie też ograniczenia cen leków, które zapowiadała Clinton, zapewne zniknie Obamacare (chociaż może nie w całości). Plus dla rynków (szczególnie cieszy się sektor bankowy i farmaceutyczny), minus dla Amerykanów, bo zwiększą się nierówności, co od dawna jest dużym problemem i w końcu powinno doprowadzić do wybuchu społecznego. Obniżka podatków ma przyśpieszyć wzrost gospodarczy w USA, czyli potwierdzić działanie krzywej Laffera. Bardziej prawdopodobne jest jednak, że po prostu gwałtownie spadną wpływy budżetu, a mniejsze regulacje sektora bankowego doprowadzą w dłuższym terminie do olbrzymiego kryzysu (podkreślam: jeśli zostaną naprawdę wprowadzone). W końcu przecież kryzys 2007-2009 wynikał w dużej mierze właśnie z anulowania ustawy Glass-Steagalla z 1933 roku (anulowana w 1999 roku). Trump chce otoczyć USA murem protekcjonizmu (taryfy, cła itp. utrudnienia w handlu) – minus dla rynków w dłuższym terminie, być może w krótkim plus dla USA, a właściwie dla niektórych firm. I tutaj musimy spojrzeć przede wszystkim na Chiny. Indeksy tam rosną, bo jest ciche zezwolenie na osłabienie juana (skoro dolar do innych walut zyskuje), ale co z rezerwami chińskimi (w październiku spadły mocniej niż oczekiwano, a osłabienie juana będzie powodowało dodatkową ucieczkę z juana)? Poza tym, jeśli protekcjonizm zapanuje w USA to stworzy warunki do krachu w Chinach – USA jest potężnym odbiorcą produkcji chińskiej. Nic dziwnego, że media chińskie grożą USA wojną handlową. Ona zresztą już trwa – wystarczy spojrzeć na szybko tracącego juana (najsłabszy od 2008 roku). A wojna handlowa USA – Chiny to gwarantowana recesja lub w najlepszym razie stagnacja na całym świecie. Trump chce renowacji infrastruktury USA, co jest konieczne, bo USA są naprawdę w ruinie, jeśli chodzi o nieodnawianą latami infrastrukturę. Może to brzmieć dziwnie, ale tak właśnie jest. Trump chce wydać w ciągu lat na ten cel 500 mld USD (widziałem też liczbę mld). 500 mld dolarów to 100 mld rocznie, czyli około 0,6% PKB w USA, więc niby niedużo, ale Stany wydają 2% PKB na infrastrukturę, więc wydatki wzrosłyby o 1/3. To nieco podniesie PKB i pomoże sektorowi przemysłowemu, ale skąd pieniądze? Trzeba pożyczać i nie wiadomo ile za to się będzie płacić. Popatrzmy na poszczególne rynki. Obligacje. Jeśli rosną wydatki rządu to większa podaż obligacji i wzrost inflacja - stąd wzrosty rentowności. Wzrost na całym świecie. Obligacje do tego się już szykowały – wybory dały potężny impuls. Wzrosty był przesadzone, co zachęca do korekty, ale jak tylko pojawi się inflacja to będzie kontynuacja zwyżki rentowności. Dolar. Jedna ekipa (republikańska, ale bardzo podzielona…) , to mocniejszy dolar. Poza tym Fed będzie (jednak) podwyższał stopy procentowe z powodu obawy o inflację. Przed wyborami wydawało się, że z powodu niepewności na rynkach finansowych Fed wstrzyma podwyżkę i będzie czekał na rozwój sytuacji, ale rynki nie dały szansy na takie zachowanie. Jednak z czasem, kiedy rynek zobaczy, że potrzeby pożyczkowe USA mocno rosną, dolar powinien zacząć słabnąć. Poza tym mocny dolar będzie szkodzić eksportowi USA i obniżać PKB (nieznacznie). Waluty emerging markets i rynek długu. Przecena obligacji w oczekiwaniu na inflację doprowadziła do ucieczki z obligacji emerging markets, a to przeceniło waluty tych krajów – plus dla eksporterów, minus dla importerów, ale to podniesie inflację, a to da więcej pieniędzy w budżetach. Mocny dolar prowadzi do wzrostu kosztów obsługi długu państw i firm. Ostatnio BIS ostrzegł, że może powstać efekt domina. Akcje emerging markets (EM) podobnie jak obligacje i waluty. W Ameryce Łacińskiej obawy o to, co zrobić z 3 mln emigrantów, których Trump obiecał wyrzucić z USA. Wydaje się to jednak zadaniem niemożliwym do zrealizowania. Kto by Amerykanom wykonywał najprostsze i najtańsze usługi? Jednak zagrożenie istnieje, a to szkodzi EM. Droższe surowce pomogłyby emerging markets, ale ropa jest tania, a to im szkodzi. OPEC na razie bezzębny, a prognozy są słabe – dopóki mocny będzie dolar to ropa nie opuści trendu bocznego 43-51 USD. To się może zmienić, jeśli zmieni zdanie OPEC i nie-OPEC. Polska (indeksy, waluty, obligacje) traci przy okazji – to (jeszcze) nie działa geopolityka. Szkodzą też naszemu krajowi bardzo słabe dane makro (wzrost PKB w 3. kwartale tylko 2,5%). Złoto. Mocny dolar to tańsze złoto, ale niepewność polityczna i wyższa inflacja powinny powodować, że złoto będzie droższe. Na razie tego czynnika nie ma. Może pojawi się w grudniu po podwyżce stóp. Miedź. Tutaj bez wariantów – wydatki na infrastrukturę w USA (i być może w innych krajach) to droższa miedź, ale o ile droższa? Ruch wzrostowy był zdecydowanie przesadzony, a cena cofnęła się spod linii długoterminowego trendu spadkowego. Indeksy giełdowe. Doskonale zachowują się w USA, DJIA bije rekordy. Tam fundusze szykują się na bardzo dobre zakończenie roku i nie bardzo wiadomo, co miałoby obóz byków zatrzymać. Giełdy nie reagują nawet na dziwne towarzystwo, które kręci się wokół Donalda Trumpa i na oczekiwania odnośnie możliwej obsady gabinetu nowego prezydenta. Europa jest zdecydowanie bardziej wstrzemięźliwa i czeka na konkrety. Emerging markets, jak wyżej napisałem, są zdecydowanie w niełasce. Jeśli jednak ropa ruszy na północ (pewne oznaki od polowy tygodnia są), a inflacja się pojawi to większa beta powinna pomóc indeksom na tych rynkach. Jak widać z tych różnych wariantów można upichcić bardzo różne dania. Na razie inwestorzy w USA i w mniejszym stopniu w rozwiniętych krajach UE wybierają sobie z tych wariantów same rodzynki. Zachowują się jak Scarlett O’Hara w „Przeminęło z wiatrem” mówiąca o trudnym problemie: „Pomyślę o tym jutro”. Ok, „trwaj chwilo jesteś piękna” mogą powiedzieć inwestorzy amerykańscy, ale to „jutro” w końcu według mnie nadejdzie. Może nie za dzień, czy dwa, bo chęć dobrego zakończenia roku jest potężna, ale zakładam, że w przyszłym roku upojony sukcesem Trump może zacząć realizować swoje obietnice i jeśli tylko część z nich uda mu się zrealizować to wszyscy drogo za to zapłacimy. © ℗ Wydawnictwo Dobra LiteraturaSłupsk 2014Wydawnictwo Dobra LiteraturaSłupsk 2014Co­py­ri­ght © by Ka­ta­rzy­na Mi­cha­lik-Ja­wor­skaCo­py­ri­ght © by Wy­daw­nic­two Do­bra Li­te­ra­tu­ra, 2014Wszel­kie pra­wa za­strzeżoneAll ri­ghts re­se­rvedKsiążka ani żadna jej część nie mogą być pu­bli­ko­wa­ne ani w ja­ki­kol­wiek inny sposób po­wie­la­ne w for­mie elek­tro­nicz­nej oraz me­cha­nicz­nej bez zgo­dy wy­daw­ i ko­rek­ta: Jo­lan­ta Chro­stow­ska-SufaKo­rek­ta: Ju­sty­na Ja­kub­czykSkład książki i wer­sji elek­tro­nicz­nej: Mag­da­le­na Woj­tas, Vir­tu­alo Sp. z okładki: Ilo­na Go­styńska-Rym­kie­wiczFo­to­gra­fia au­tor­ki: Anna Igna­tow­skaCy­tat na okładce i w treści książki nawiązuje do za­miesz­czo­ne­go jako mot­to wier­sza Le­opol­da Staf­fa Pod­wa­li­ny (Po­ezja na­sze­go wie­ku, WSiP, War­sza­wa 1989).ISBN: 978-83-64184-11-6Wy­daw­nic­two Do­bra Li­te­ra­tu­rawy­daw­nic­[email protected]­bra­li­te­ra­tu­ na pia­skuI zwa­liło na ska­leI zwa­liło bu­dując, za­cznę Od dymu z ko­mi­ Staff, Pod­wa­li­nySŁYSZAŁEM, ŻE ZNO­WU JĄ OD­RA­TO­WA­LIŚCIE! Czy w tym ku­rew­skim szpi­ta­lu nie ma ab­so­lut­nie ni­ko­go, kto miałby odro­binę cy­wil­nej od­wa­gi, by z tym wresz­cie skończyć?– Pana córka żyje. Nie po­wi­nien się pan cie­szyć?– Żyje? Pani to na­zy­wa życiem?! Musi być pani ja­kimś po­two­rem!– Ja? Gdy­by to była moja córka, byłabym tu co­dzien­nie! Przy­cho­dzi pan do niej raz na kil­ka mie­sięcy, a mnie pan oskarża?– Co pani może o tym wie­dzieć? Czy pani w ogóle ma dzie­ci?– Nie, ale je­stem tu co­dzien… – nie po­zwo­lił mi skończyć.– To o czym my w ogóle roz­ma­wia­my? Jak, pa­niu­siu, będziesz miała swo­je dziec­ko, a naj­le­piej cho­re – wte­dy… wte­dy możesz mnie osądzać.***Pierw­szy raz płakałam w pra­cy. Zbie­gam po scho­dach, potrącając jakąś ko­bietę. Na­wet nie mówię „prze­pra­szam”. Właści­wie nie je­stem na­wet pew­na, czy to była ko­bieta. Muszę się jak naj­szyb­ciej do­stać na świeże po­wie­trze. Jesz­cze chwi­la i zwy­mio­tuję. Nie umiem tego wytłuma­czyć. Tyle lat pra­cy i na­gle taka re­ak­cja. Nie był to trud­niej­szy przy­pa­dek od po­zo­stałych. Od dzie­siątek in­nych w ciągu tych dzie­sięciu lat, gdy pra­cuję jako pielęgniar­ka na od­dzia­le kar­dio­lo­gii. Tu są same ciężkie przy­pad­ jak spy­tałam swoją siostrę, ile lat może mieć dziec­ko ważące czte­ry i pół kilo. Chwilę się wahała. Jej tyle miało, gdy się uro­dziło. Założyła jed­nak, że to jest cho­re, więc pew­nie ma z sześć czy sie­dem mie­sięcy. Ania ma czte­ry lata. Od trzech i pół roku jest u nas. Sama nie je, nie sie­dzi, nie załatwia swo­ich po­trzeb. Jej mózg jest prak­tycz­nie mar­twy. Do tego ma cho­re ser­ce. Nie żyje. We­ge­tu­je. Po­zba­wio­na świa­do­mości leży w szpi­tal­nym łóżecz­ku, po­karm do­sta­je dożyl­nie. Umie­rała pięć razy. Dziś re­ani­mo­wa­liśmy ją po raz szósty. Pierw­szy raz w pra­cy płakałam. Mo­dliłam się, by tym ra­zem re­ani­ma­cja się nie udała. Aby ktoś odważniej­szy podjął de­cyzję, że po­zwo­li­my jej umrzeć. Nie mogłam pa­trzeć na jej cier­pie­nie. Od­ra­to­wa­liśmy ją. A ja po­czułam, że muszę ra­to­wać sie­bie przed spa­zma­mi tar­gającymi moim głęboko po­wie­trze. W żaden ra­cjo­nal­ny sposób nie umiem wytłuma­czyć re­ak­cji swo­je­go or­ga­ni­zmu. Po­dobną sy­tu­ację przeżyłam raz. Kie­dyś. Daw­no. Gdy za­czy­nałam pracę w tym za­wo­dzie. Cze­mu dziś? Cze­mu właśnie te­raz?Po­wo­li szum w uszach za­czy­na usta­wać, a or­ga­nizm się wy­ci­sza. Muszę wra­cać. Ale jesz­cze chwi­la. Jesz­cze je­den od­ i po­wo­li ru­szam scho­da­mi na od­dział. Wszyst­ko jest jak za­wsze. Świat się nie za­trzy­mał. Nikt na­wet nie przejął się tym, co przed chwilą zaszło. Ko­lej­ny dzień pra­cy. Jak każdy od dzie­sięciu lat. Za­raz za por­tierką skręcam w pierw­sze drzwi na pra­wo. Nie mam siły po­ka­zać się którejś z dziew­czyn. Nie chcę zo­ba­czyć w ich oczach, że to nie ma zna­cze­nia, że nie wol­no dać się po­nieść emo­cjom. Na­sze mot­to. In­a­czej nie mogłabym tu pra­co­wać. Co za­tem zda­rzyło się dziś? Czy to jest ten osławio­ny kry­zys, przed którym ostrze­ga nas star­szy per­so­nel? Uporządkuj myśli – przy­wołuję sie­bie. – Je­steś Scar­lett O’Hara. Pomyślisz o tym ju­tro – od­dech, odwrót i uśmiech nu­mer trzy do małego pa­cjen­ wy­brałam drzwi. Za­miast do po­ko­ju ma­luchów wchodzę do piętna­sto­let­nie­go au­ty­stycz­ne­go Krzy­sia. Nic! Będę się uśmie­chać. Muszę się uśmie­chać, prze­cież to człowiek. Pod względem men­tal­nym dziec­ko, nie na­sto­la­tek. Spraw­dzam mo­ni­tor i mój wzrok wędru­je wyżej, wzdłuż brązo­wa­wej ścieżki biegnącej aż do okna. Zre­zy­gno­wa­na spoglądam na nie­go z wy­rzu­tem. Uśmie­cha się ra­do­sny, jak­by udało mu się spłatać naj­lep­sze­go z możli­wych figlów. Twarz dziec­ka, po­stu­ra do­rosłego mężczy­zny. I męskie re­ak­cje na mój wi­dok. Do­brze, że go to cho­ciaż nie za­wsty­dza, bo nie ma kom­plet­nie świa­do­mości, co się z nim dzie­je. Dum­nie wyciąga wy­ma­zaną kałem łapę. Leży u nas już trzy mie­siące i co­dzien­nie ta sama hi­sto­ria. Ar­ty­sta do sie­bie. Nie wiem, gdzie byłam przed chwilą, ale Krzyś ściągnął mnie sku­tecz­nie na zie­mię. Do ro­bo­ty.***Ostre światło prze­dzie­ra się pod przy­mkniętą po­wiekę. Ja­skra­wy neon dwor­ca PKS wdzie­ra się bru­tal­nie w mój sen. Zasnęłam? Mu­siałam być bar­dzo zmęczo­na. Do­brze, że nie prze­spałam przy­stan­ku. Pod­ry­wam się szyb­ko z miej­sca i potrącając współpasażerów, dosłownie wy­pa­dam na zewnątrz. Otu­lam się szczel­niej swe­trem, bo mimo dość ciepłego sierp­nia wie­czo­ry by­wają już ra­czej chłodne. Skręcam za „De­li­ka­te­sa­mi 24h” czyn­ny­mi od go­dzi­ny szóstej do go­dzi­ny dwu­dzie­stej dru­giej. Właści­ciel twier­dził, że ta na­zwa na­ga­nia mu klientów. Jesz­cze dwie prze­czni­ce i będę w swo­im miesz­ka­niu. Wezmę gorącą kąpiel, wtulę się w Mar­ci­na, po­zwolę wy­ma­so­wać so­bie sto­py. Plan jest do­bry. Może w za­mrażarce jesz­cze są ja­kieś lody?Dru­gie piętro, trze­cie, za­mek, klucz, drzwi. Ci­sza. Ci­sza? Pew­nie wy­szedł. Może to na­wet le­piej. Jeśli nie wróci, to po kąpie­li pójdę pro­sto do łóżka. Tak zmo­dy­fi­ko­wa­ny plan też ma swój urok. A kąpiel zmy­je ze mnie ten włosy na kar­ku, odkręcam ku­rek. Ubra­nie tra­fia pro­sto do ko­sza na bie­liznę. Przy­dałoby się zro­bić pra­nie. Z ko­sza wy­sy­pują się już brud­ne rze­czy. Pomyślę o tym ju­tro. Ju­tro mam dyżur w nocy, zdążę rano ogarnąć trochę ten bałagan. De­stroy – ar­ty­stycz­ny nieład, jak ma­wia mój mąż. A właśnie. Cie­ka­we, gdzie się szwen­da po nocy. Ach, mecz. Wspo­mi­nał coś wczo­raj. A może przedwczo­raj? Dni stają się ta­kie do sie­bie po­dob­ne. A prze­cież nie je­stem jesz­cze sta­ra. No, może doj­rzała też nie je­stem. Trzy­dziest­ka na kar­ku nie uspra­wie­dli­wia znużenia. Co w ko­szu na bie­liznę robią pod­pa­ski? Mu­siały spaść z półki (tyl­ko cze­go on szu­kał w mo­ich rze­czach?). Opłaca się je upy­chać na półkę? Nie, po­win­ny lada mo­ment być po­trzeb­ne. Ile minęło dni? Dwa­dzieścia pięć, dwa­dzieścia sześć? Mat­ko, jak ten czas leci. Muszę się jakoś po­zbie­rać do kupy, bo nicze­go już nie kon­tro­luję. Ka­len­da­rzyk! Gdzie mój ka­len­da­rzyk? Grze­bię w to­reb­ce już dobrą mi­nutę i nie mogę go na­mie­rzyć. Pamiętam, jak kie­dyś w pociągu siedząca na­prze­ciw­ko mnie para sprze­czała się żar­to­bli­wie, kto jest większym bałaga­nia­rzem. On nie­opatrz­nie zaczął opo­wia­dać o dam­skiej to­reb­ce. Dość nie­roz­ważny krok, ale mógł mieć może sie­dem­naście lat i nie zdążył opa­no­wać jesz­cze tych kil­ku pro­stych za­sad uni­ka­nia kon­fliktów. Dziew­czy­na, naj­wy­raźniej nie­zbi­ta z tro­pu, od­po­wie­działa z właści­wym tyl­ko na­sto­lat­kom wdziękiem, iż on nie zna pro­ste­go stop­nio­wa­nia: bałagan – bur­del – dam­ska to­reb­ Dziś jest sie­dem­na­sty, to ile to dni? Trzy­dzieści sześć! Wy­klu­czo­ne! Spraw­dzam raz jesz­cze i sia­dam na se­de­sie. To nie­możliwe. Za­wsze mie­siączkuję jak w ze­gar­ku, dwa­dzieścia pięć – dwa­dzieścia sześć dni. Może to stres? A może ane­mia? Ostat­nio przełożona zwra­cała mi uwagę, że je­stem wyjątko­wo bla­da. Ciąża? Iskra szyb­ko gaśnie. Od sześciu lat sta­ra­my się o dziec­ko. Bez­sku­tecz­nie. Ro­bi­liśmy ba­da­nia. Oby­dwo­je. Choć, jak twier­dzi mój mąż, to „na pew­no moja wina, bo z nim jest wszyst­ko w porządku”. I była moja. Nie umiałam utrzy­mać za­rod­ka w początko­wej fa­zie ciąży. Nie mówi się na­wet o po­ro­nie­niach. Jest na to od­dziel­ny ter­min – mi­kro­po­ro­nie­nia. Nie da się usta­lić, czy za­chodzę w ciążę, a jeśli w ogóle za­chodzę, to ile razy byłam w ciąży. Za­nim za­ro­dek się za­gnieździ, już go nie ma. Próbowałam się na­wet le­czyć. Odpuściłam. Ile razy można przeżywać zawód? Ile razy można nie­cier­pli­wie cze­kać i z drżeniem mo­dlić się, by tym ra­zem…To za­wsze było dwa­dzieścia pięć – dwa­dzieścia sześć dni i krwa­wie­nie przy­cho­dziło, nie po­zwa­lając na­wet na złudze­nia, że może tym ra­zem…Pomyślę o tym ju­ tyl­ko kąpiel i sen. Wsu­wam się pod świeżą pościel z uczu­ciem ulgi. Przy­najm­niej pamiętał, że pro­siłam, aby wy­wie­trzył pościel na ta­ra­sie. Jak miło. Jed­na owiecz­ka, dru­ga owiecz­ka, ta trze­cia ma wyraźnie twarz Ani. Odejdź, proszę. Muszę od­począć. A jeśli je­stem w ciąży i po­ro­nię? Jak już będzie można określić, że byłam. I że ono było. A jeśli urodzę i będzie cho­re jak Ania? Czy star­czy mi na to sił? Jej ro­dzi­ce na początku miesz­ka­li w szpi­ta­lu. Po roku by­wa­li. Po dwóch zaglądali. Ojca Ani wi­działam ostat­nio na Dzień Dziec­ka. To będzie już trzy mie­siące pra­wie. Nie po­win­nam ich winić – ona nig­dy nie opuści szpi­ta­la, oni nig­dy nie będą mie­li dziec­ka. Ale ja bym była inna. Wiem to! Gdy­bym tyl­ko mogła mieć dziec­ko…Miałam spać, ale natłok myśli nie po­zwa­la odpłynąć. A tak po­trze­buję od­po­czyn­ku. Klucz w drzwiach. Mar­cin. Jak do­brze. W jego ra­mio­nach na­tych­miast zasnę. Jak za­wsze. Tyl­ko że on wca­le nie idzie do sy­pial­ni, ale do po­ko­ju. Włącza po ci­chu te­le­wi­zor. Słyszę, że rozkłada ka­napę. Wyciągnął koc, znam go i jego na­wy­ki jak zły szeląg. Za­raz zaśnie przed tym te­le­wi­zorem, ale do sy­pial­ni nie pójdzie. Gdzie mój te­le­fon, która jest go­dzi­na? Dru­ga trzy­dzieści! Stra­ciłam po­czu­cie cza­su. Ale on, zda­je się, że też. Mecz trwał do dwu­dzie­stej pierw­szej trzy­dzieści. Co­raz częściej za­sy­pia przed te­le­wi­zorem. Nie będę się te­raz jesz­cze tym zadręczać. Pomyślę o tym ju­tro.***Wstaję, Mar­ci­na już nie ma. Może to i do­brze, prze­myślę so­bie wszyst­ko na spo­koj­nie. Przez ko­lej­ne dni jed­nak także nie mamy oka­zji na sie­bie tra­fić. Na­sze dyżury prze­pla­tają się. Nie mamy co li­czyć na to, że uda nam się spędzić ze sobą więcej niż piętnaście mi­nut. Pomyślałam, że może ce­lo­wo układa so­bie tak gra­fik, żeby się ze mną mijać. Oprzy­tom­niałam w porę, było to nie­do­rzecz­ne, zwłasz­cza że jego ko­men­dant nie po­szedłby mu na rękę, na­wet gdy­by pro­sił o do­dat­ko­we służby. Ich niechęć do sie­bie wzra­stała la­ta­mi i chy­ba żaden już nie pamiętał, skąd w ogóle się tym­cza­sem byłam u le­ka­rza, zro­biłam ba­da­nia, z którymi po od­bio­rze miałam się zgłosić za ty­dzień. Zro­biłam na­wet test ciążowy – ujem­ny (nie wiem, po co, przeżywa­nie tego na nowo i na nowo było kosz­ma­rem). Wzięłam kil­ka do­dat­ko­wych dyżurów. Wa­ka­cje się kończyły, a dzie­cia­te koleżanki chciały jesz­cze złapać kil­ka dni słońca z dziećmi nad mo­ wchodzę do le­ka­rza, po­bieżnie rzu­cam okiem na wy­ni­ki badań. To ab­sur­dal­ne! Drżącą ręką na­ci­skam klamkę.– Pani dok­tor, je­stem w ciąży – zdążyłam wy­krztu­sić, za­nim ze­mdlałam.***Sie­działam na ta­bo­re­cie w kuch­ni, tępo wpa­trując się w dziurkę po gwoździ­ku w ścia­nie. Co tu wi­siało? I cze­mu na gwoździu, a nie na porządnie wkręco­nej śru­bie? Ta za­gad­ka miała na za­wsze po­zo­stać nie­roz­wiązaną. Właśnie wszedł Mar­cin. Po­de­rwałam się, jak­by ten nieszczęsny za­gu­bio­ny gwoździk od­na­lazł się na moim krześle, wbi­jając się boleśnie w moje sie­dze­nie.– Mu­si­my po­roz­ma­wiać – wy­krztu­siłam z tru­dem, gdy wresz­cie wszedł do kuch­ni.– Nie te­raz, za pół go­dzi­ny mam tre­ning. Nie ma nic na obiad? – od­burknął spod przy­kryw­ki garn­ka.– Nie. Nie zdążyłam nic zro­bić. Byłam u le­ka­rza.– Aha. No do­bra, zjem na mieście. Zo­ba­czy­my się później. Cześć. – Do­le­ciało już zza za­mkniętych drzwi wejścio­ wciąż w tym sa­mym miej­scu, odkąd weszłam do domu. Mama ma­wiała, że cza­sem rze­czy same układają się le­piej, niż gdy­byśmy je za­pla­no­wa­li. Może do­brze, że tak się stało. Jeśli się do­wie, będzie żył na­dzieją. A jeśli nie utrzy­mam ko­lej­nej ciąży? To będzie dla nie­go sil­ny cios. Cho­ciaż ten pierw­szy try­mestr niech się zakończy. Mi­nie naj­większe ry­zy­ko. Ja też nie zniosłabym w tym wszyst­kim jesz­cze jego roz­cza­ro­wa­nia. Do­brze się stało.***Zmie­niałam pościel u Krzy­sia, kie­dy go zo­ba­czyłam. Odkąd po­zwal­nia­li w ra­mach oszczędności sa­lo­we i die­te­tycz­ki, dwo­imy się i tro­imy w obo­wiązkach – choć na pod­sta­wo­we na­wet bra­ku­je cza­su. Dwie pielęgniar­ki na od­dział w nocy to zde­cy­do­wa­nie za mało. A jesz­cze ten gówniarz wy­ma­lo­wał wszyst­ko kałem. Kie­dy to się skończy? Prze­cież nie mogę przy­wiązać mu rąk do łóżka. Poza tym jest sil­niej­szy ode mnie. Zwłasz­cza gdy się wku­ na krześle na ko­ry­ta­rzu. Twarz trzy­mał w dłoniach. Pod­niósł głowę i za­uważył mnie. Po­de­rwał się z krzesła i pod­biegł w moją stronę.– Słyszałem, że zno­wu ją od­ra­to­wa­liście! Czy w tym ku­rew­skim szpi­ta­lu nie ma ab­so­lut­nie ni­ko­go, kto ma odro­binę cy­wil­nej od­wa­gi, by z tym wresz­cie skończyć?– Pana córka żyje. Nie po­wi­nien się pan cie­szyć?– Żyje? Pani to na­zy­wa życiem?! Musi być pani ja­kimś po­two­rem!– Ja? Gdy­by to była moja córka, byłabym tu co­dzien­nie! Przy­cho­dzi pan tu raz na kil­ka mie­sięcy, a mnie pan oskarża?– Co pani może o tym wie­dzieć? Czy pani w ogóle ma dzie­ci?– Nie, ale je­stem tu co­dzien…– To o czym my w ogóle roz­ma­wia­my? Jak, pa­niu­siu, będziesz miała swo­je dziec­ko, a naj­le­piej cho­re – wte­dy… wte­dy możesz mnie drzwia­mi tak, że koleżanka wy­biegła na ko­ry­tarz, a pod siódemką roz­wrzesz­czały się no­wo­rod­ki. Cho­le­ra, kie­dy wpadł w tym sza­le do mnie, nie za­uważył, że stanął na wy­bru­dzo­nym przeście­ra­dle rzu­co­nym prze­ze mnie na podłogę. Te­raz mam gównia­ne ślady na całym od­dzia­le…***Nie mogę prze­stać myśleć o tym, co mi po­wie­dział. Czy rze­czy­wiście jest coś, co tłuma­czy po­rzu­ce­nie dziec­ka? Czy mogę go osądzać? Kie­dyś byli tu co­dzien­nie. A prze­cież życie to­czy się da­lej. Ktoś musi za­ra­biać, opłacać ra­chun­ki. A może mają już dru­gie dziec­ko? Jest zdro­we, żyje, wy­ma­ga opie­ki. Ania właści­wie jest dla nich mar­twa od daw­na…Ale to ciągle jest ich dziec­ko! Ja bym… No właśnie, co ja? Miał może rację – co ja mogę wie­dzieć. Ta moja ciąża jest tak nie­re­al­na, że na­wet nie za­sta­na­wiałam się zbyt długo, czy nie po­win­nam pójść na zwol­nie­nie. W końcu to szpi­tal i cała masa za­grożeń dla płodu. Ale pójście na zwol­nie­nie wiąże się ze zro­bie­niem szu­mu wokół sie­bie, przy­zna­niem się do ciąży cho­ciażby przed Mar­ci­nem. A prze­cież lada dzień mogę ją stra­cić. Znam to. Nie zniosę współczu­cia koleżanek czy wy­rzu­tu w oczach Mar­ci­ się wziąć do pra­cy, myśli nie po­zwa­lają mi się sku­pić, a dziś nie wia­do­mo, w co ręce włożyć. Mamy dziec­ko, któremu podłączy­liśmy he­pa­rynę i co dwie go­dzi­ny muszę po­bie­rać krew do badań. W nocy nie ma gońca, za każdym ra­zem same zjeżdżamy windą na po­ziom mi­nus dwa i prze­cho­dzi­my do­bre trzy­sta metrów piw­nicz­ny­mi ko­ry­ta­rza­mi do la­bo­ra­to­rium. W tym cza­sie na od­dzia­le zo­sta­je tyl­ko jed­na pielęgniar­ka. Tym, którzy kie­rują szpi­ta­lem, na­prawdę brak wy­ ko­lej. Po raz trze­ci prze­mie­rzam tę samą drogę w półmro­ku. Kątem oka do­strze­gam ruch w le­wym zaułku. A może mi się tyl­ko wy­da­wało? Po­win­nam spraw­dzić, ale świa­do­mość, że ochro­na jest na par­te­rze i w ra­zie cze­go na­wet nikt mnie nie usłyszy, każe mi przy­spie­szyć kro­ku. Te­raz je­stem pew­na, wyraźnie słyszę szyb­kie kro­ki za sobą. Jesz­cze dwa­dzieścia, dzie­sięć metrów. Na­ci­skam klamkę i od­wra­cam się gwałtow­nie. Przede mną ni­czym mur wyrósł wiel­ki fa­cet z brud­ny­mi włosa­mi i dość moc­nym odo­rem sta­re­go mo­czu.– Nie ma pani cze­goś do je­dze­nia?Do­strze­gam ruch za nim, szyb­ko za­my­kam za sobą drzwi na za­mek. Zdzi­wio­na la­bo­rant­ka pa­trzy na mnie dość nie­przy­tom­nie.– Za­dzwoń po ochronę. Śpi tu kil­ku bez­dom­ że na dwo­rze jest co­raz zim­niej, ale muszę tej nocy przyjść tu jesz­cze kil­ka razy i nie chcę się bać – tłumaczę się przed sobą i swo­im odrętwiałym ze stra­chu ser­cem.***Patrzę na nie­go, jak je. Lubię go wte­dy ob­ser­wo­wać. Je­dze­nie dla nie­go jest jak ce­le­bra. Każdy kęs, przy­mrużenie po­wiek i ci­chy po­mruk są zapłatą za wysiłek włożony w przy­go­to­wa­nie posiłku. Jego twarz jest wte­dy taka po­god­na. Dzie­więć lat ra­zem, a ja wciąż to lubię. Bu­dzi we mnie tkli­wość i nie­mal mam ochotę mu po­wie­dzieć o ciąży. Marzę, by zo­ba­czyć jego radość. Wy­obrażam so­bie jego oczy, w których ry­su­je się miłość do mnie, i chcę po­czuć to szczęście, które możemy so­bie wza­jem­nie dać. Ko­cham go wciąż tak samo jak w dniu, w którym włożył mi obrączkę na pa­ właśnie. Ko­cham go. Dla­te­go mu tego oszczędzę. Kie­dy mi­nie pierw­szy try­mestr ciąży i wszyst­ko ja­kimś cu­dem będzie w porządku, wte­dy mu po­wiem. Wte­dy się odważę.– Było pysz­ne, dziękuję. Za­wsze świet­nie go­to­ się z krzesła, zbie­ram ta­le­rze i sia­dam na nim okra­kiem, opie­rając się ple­ca­mi o stół. Całuję go w po­wie­ki. De­li­kat­nie. A po­tem w nos i w usta. Ściągam ko­szulkę przez głowę i wpi­jam się w jego usta, tym ra­zem na dłużej. Od­wza­jem­nia z dużo większą siłą. Czuję jego ręce na mo­ich pier­siach i słyszę, że jęknął. Pod­no­si się z krzesła ze mną na so­bie i sa­dza mnie na sto­le. Lek­ko od­py­chając mnie od sie­bie, robi trzy kro­ki w tył.– Nie. Ja już tak nie mogę – prze­cze­su­je ręką po­tar­ga­ne mo­je­go zdu­mie­nia na twa­rzy jest na tyle su­ge­styw­ny, że kon­ty­nu­uje nie­mal na jed­nym wy­de­chu.– To do­nikąd nie pro­wa­dzi. Nie można tak żyć. Oszu­ku­je­my sie­bie od daw­na, że to nor­mal­ność, ale nią ta­kie życie nie jest. Ro­dzi­na to mąż, żona i dziec­ko. A my je­steśmy ja­kimś sztucz­nym two­rem.– Myślałam, że wy­star­cza­my so­bie. Mówiłeś, że naj­ważniej­sze, że mamy sie­bie…– Mówiłem, kie­dy jesz­cze miałem na­dzieję, że będzie in­a­czej. Że w końcu się uda. Proszę, nie patrz tak na mnie. Sama prze­cież to czu­jesz, że nie jest w porządku. Daj­my so­bie szansę na inne życie. Na pełne życie.– Ale prze­cież wiesz, że ja ta­kie­go życia być może nig­dy nie będę mogła mieć. Może nig­dy nie będę mogła mieć dzie­ci – przełykam sys­te­ma­tycz­nie gulę, aby nie po­deszła całkiem do gardła. Mówi to wszyst­ko jesz­cze z ru­mieńcami na twa­rzy po wcześniej­szym pod­nie­ce­niu.– Ale ja je chcę mieć. Za­wsze ma­rzyłem o dziec­ku, wiesz o tym. Daj za­tem szansę mi… Zasłużyłem na nią…– Tak… zasłużyłeś…Pod­noszę z zie­mi rzu­coną bluzkę i naciągam przez głowę. Łapie mnie za rękę, ale ją wy­szar­puję. Chwy­tam tyl­ko wiszące na ha­czy­ku klu­cze i za­trza­skuję za sobą drzwi. Chłód wie­czo­ru uzmysławia mi do­pie­ro, że wyszłam bez okry­cia i w kap­ciach. Da­le­ko się tak nie wy­biorę. Nie mam jed­nak siły tam wrócić. Ru­szam przed sie­ jak wrócił kie­dyś ze służby. Zmęczo­ny, bo była so­bo­ta – dys­ko­te­ki i dużo in­ter­wen­cji. Zwinęli do ra­dio­wo­zu trzy­na­sto­let­nią smar­kulę, pi­janą do nie­przy­tom­ności. Sie­działa w ro­wie i nie była w sta­nie się ru­szyć. „Jeśli byśmy jej nie za­bra­li, to za­raz jakaś grup­ka moc­no roz­ba­wio­nych ko­le­si by ją zgarnęła” – po­wie­dział. Za­wieźli ją do domu, a jej oj­ciec po­szczuł ich psa­mi i od­grażał się, że zro­bi jej ba­da­nia, czy jej nie tknęli. Chwilę po­tem zno­wu in­ter­wen­cja i dwóch agre­syw­nych wy­rostków. Skuł jed­ne­go i wsa­dził do ra­dio­wo­zu. Wte­dy ten zaczął ude­rzać głową w kratkę od­dzie­lającą pasażerów od kie­row­cy, aż roz­ciął so­bie łuk brwio­wy i zalał się krwią. Gdy ko­le­ga wrócił do ra­dio­wo­zu z dru­gim de­li­kwen­tem, oświad­czył, że chce złożyć ze­zna­nie, że go Mar­cin jak położył głowę na mo­ich ko­la­nach i po­wie­dział, że je­stem jego równo­wagą. Że jak kładzie się przy mnie, to cały ten zwa­rio­wa­ny świat od­zy­sku­je ład i porządek. Że je­stem jego po­wie­trzem i beze mnie by się udu­sił lub co naj­mniej zwa­rio­ widać, można żyć bez po­wie­trza…***Jak to się stało, że stoję pod drzwia­mi Lid­ki? Nie wiem, ile cza­su szłam ani którędy, ale bezbłędnie tra­fiłam pod jej drzwi. To idio­tycz­ne, jest pra­wie północ. Ma małe dzie­ci, na pew­no już śpią. Ale gdzie pójdę? Co mam ze sobą zro­bić w tych kap­ciach i blu­zecz­ce? Nie wzięłam na­wet port­fe­ le­ciut­ko, jak śpią, to odejdę. Tyl­ko co ja jej po­wiem? Do­bra, na trzy. Raz, dwa, trzy. Nie słyszała. Nie za­dzwo­nię, po­budzę wszyst­kich. Przejdę się jesz­cze, może wymyślę coś in­ne­go.– Mar­ta? Co się stało?– Mogę u cie­bie prze­no­co­wać?– mnie po scho­dach na górę do po­ko­ju syna. Wzięła go de­li­kat­nie na ręce i prze­niosła do swo­jej sy­pial­ni. Wyjęła z sza­fy do­dat­kową pościel i posłała mi jego łóżko. Podała ręcznik i po dłuższej chwi­li przy­niosła gorącą her­batę i swoją ko­szulę nocną. O nic nie spy­tała, rzu­ciła „do­bra­noc” i za­mknęła za sobą jesz­cze, że coś po ci­chu tłuma­czy mężowi, i dom pogrążył się w ci­szy. Początko­wo zmar­z­nięta opa­tu­liłam się szczel­nie kołdrą, ale chwilę później wydała mi się po­twor­nie ciężka. Miałam wrażenie, że mnie dusi i przytłacza. Cała się spo­ciłam, więc ją z sie­bie zrzu­ciłam i otwo­rzyłam okno. Wdy­cha­ne łap­czy­wie po­wie­trze nie po­mogło. Złapały mnie mdłości i w ostat­niej chwi­li zdążyłam do łazien­ki. Po­tem zasnęłam i spałam jak za­bi­ta, dopóki nie po­czułam za­pa­chu kawy i nie zo­ba­czyłam Lid­ki siedzącej na łóżku po tu­rec­ku i wyciągającej do mnie gorący ku­bek.– Za­wiozłam dzie­ci do przed­szko­la, Paweł jest w pra­cy. Wzięłam urlop na życze­nie, więc je­stem tu tyl­ko dla cie­bie. Masz, na­pij się i do­pro­wadź do sta­nu używal­ności.– Nie, dziękuję za kawę.– Na­pij się, bo wyglądasz jak zom­bie.– Nie pi­jam kawy.– Nie pi­jesz kawy? Od kie­dy? Co jest gra­ne? – Pa­trzyła na mnie wni­kli­wie… i jest! Jej źre­ni­ce robiły się co­raz większe i większe. – Cho­le­ra! Je­steś w ciąży, tak? Słyszałam, jak wy­mio­to­ to możliwe? Zajęło jej to na­prawdę kil­ka­naście se­kund, aby połączyć ze sobą wca­le nie tak oczy­wi­ste fak­ty. Rzy­gałam z nerwów, a kawy nie piję ot tak, na wszel­ki wy­pa­dek. Zajęło jej to kil­ka­naście se­kund, a Mar­cin nic nie spo­strzegł przez trzy ty­go­dnie.– Nie, no co ty… – zaczęłam, ale nie dała mi skończyć.– Je­stem twoją siostrą, do cho­le­ry, więc mnie nie okłamuj. Poza tym byłam w ciąży, pragnę ci przy­po­mnieć.– Je­stem…– Mój Boże, tak się cieszę – rzu­ciła mi się na szyję, ani na chwilę nie odkładając kub­ka z wrzątkiem. – Czy to… czy tym ra­zem to pew­ne?– Nie! To do­pie­ro początek, więc nic nie jest pew­ne. Na­wet u osób ab­so­lut­nie zdro­wych, a co do­pie­ro u mnie. – Jej uśmiech szyb­ko zni­kał z oczu. – Ale ciąża już tyle się utrzy­mała, a to w moim wy­pad­ku duży postęp – dodałam po­spiesz­nie, usil­nie chcąc pod­trzy­mać ten jej życz­li­wy uśmiech.– Taak. To rze­czy­wiście nowość. Trze­ba wie­rzyć. Co Mar­cin na to?Spuściłam głowę, bo łzy mi­mo­wol­nie zaczęły mi płynąć po po­licz­kach.– Zo­sta­wił mnie.– Zo­sta­wił? Te­raz, kie­dy w końcu zaszłaś w ciążę?– Nie po­wie­działam mu…– Jak to? Co ty wy­pra­wiasz?– Nie wiem… Nie mogłam mu po­wie­dzieć. Początko­wo bałam się robić mu na­dzieję, dopóki ciąża się nie utrzy­ma przez trzy mie­siące, ale po­tem… po­tem, gdy mówił te wszyst­kie słowa, że bez dziec­ka nie je­steśmy ro­dziną… że nie mogę go ska­zy­wać na ta­kie życie… że ma pra­wo mieć ro­dzinę… Mam go za­trzy­mać dziec­kiem? A jeśli za chwilę je stracę? Muszę się z tym li­czyć bar­dziej niż z tym, że urodzę. Mam to prze­cho­dzić po­now­nie? Bo ja tego dziec­ka dać mu nie mogę. To jego naj­większe ma­rze­nie, pra­gnie­nie, życio­we spełnie­nie. Ja oka­załam się „prze­szkodą” w jego re­ali­za­cji. Bez dziec­ka nig­dy nie będzie szczęśliwy. Czuję się prze­gra­na podwójnie, bo nie mogę być matką, no i miłość jed­nak nie po­ko­nu­je wszyst­kiego… A on nie chce o nas wal­czyć, mimo że byliśmy na­prawdę świetną parą. Po­sta­wił na nas kreskę, ważne jest tyl­ko to, że nig­dy nie będzie­my ro­dziną.– Nie mogę tego słuchać. On spro­wa­dził cię do funk­cji in­ku­ba­to­ra. Je­steś nie­przy­dat­na bio­lo­gicz­nie, to do wi­dze­nia. Pod­su­mo­wał twoją war­tość spraw­nością two­jej ma­ci­cy. Du­pek!– Nie mów tak! Na­zy­wa­nie go dup­kiem tyl­ko dla­te­go, że pra­gnie mieć dzie­ci, nie jest w porządku. Nie uzur­puję so­bie pra­wa do za­trzy­ma­nia go. Ma pra­wo do pro­kre­acji, ma pra­wo do by­cia oj­cem, jego ro­dzi­ce mają pra­wo do wnuków – ale nikt nie ma pra­wa do na­zy­wa­nia go dup­kiem. Człowiek ma tyl­ko jed­no życie, a pro­kre­acja jest jego sen­sem. Jeżeli na­wet nie je­dy­nym, to głównym.– O kur­na! To się nie­wie­le różnimy od bak­te­rii… Czy ty słyszysz sama sie­bie? A dwo­je lu­dzi? Co z nimi? Co z tym, co ich łączy? Myślisz, że między mną a Pawłem nie ma nic trwal­sze­go niż dzie­ci?– Nie ma. Twoją siłą, jako żony, jest to, że je­steś matką jego dzie­ci. Dałaś mu to, bez cze­go nie war­to żyć. Gdy­byś nie uro­dziła mu dzie­ci, nie miałabyś tej po­zy­cji.– Co ty za bzdu­ry wy­ga­du­jesz?– Jak można nie ro­zu­mieć, że zupełnie inną „war­tość” ma dwu­dzie­sto­dwu­let­nia dziew­czy­na, a inną mat­ka dwójki dzie­ci, z którą się przeszło przez życie. W do­dat­ku niełatwe. Zo­bacz, ile kosz­to­wała w sie­dem­dzie­siątym czwar­tym roku bu­tel­ka niezłego, ale wca­le nie je­dy­ne­go czy naj­wspa­nial­sze­go wina i ile ta sama bu­tel­ka kosz­tu­je obec­nie. Może to pomoże ci zro­zu­mieć coś, co dla mnie jest oczy­wi­ste.– Do­brze, po­sta­ram się nadążyć za two­im to­kiem ro­zu­mo­wa­nia. On z tobą też przeżył wie­le lat. Trud­nych dla was lat. To wszyst­ko się nie li­czy, bo nie dałaś mu dzie­ci? Prze­cież to ab­surd! A gdy­by on był bezpłodny? Myśle­li­byście pew­nie o ad­op­cji. Prze­cież ważny jest part­ner, a nie jego ga­me­ty.– Są ważne…– Ta­aak… Czy­tałam kie­dyś, że w związku, w którym dziec­ko jest cho­re, zo­sta­je po­nad dwa lata tyl­ko trzy­dzieści pro­cent fa­cetów. Czy­li cała resz­ta ma te swo­je geny głęboko w du­pie, gdy tymi ge­na­mi trze­ba się jakoś spe­cjal­nie zaj­mo­wać.– On by się zaj­mo­wał…– Z pew­nością! Dał tego dowód wczo­raj! Przy­sięgaliście „na do­bre i na złe”. Dziś jest to tyl­ko „na do­bre”, „złe” po­wo­du­je za­bra­nie swo­ich za­ba­wek z pia­skow­ni­cy. Wiesz co, nie wiem, jak z tobą roz­ma­wiać… Ręce mi opa­dają… Nie wiem, które z was ma większy bałagan w głowie…– Prześpij się – rzu­ciła jesz­cze za drzwia­mi. – Zro­bię coś na obiad i zajrzę po­tem do cie­bie.***– Zrób mi do­brej her­ba­ty, bo jakoś moc­no mną te­le­pie. Nie wiem już, czy to ner­wy, czy hor­mo­ny.– Mu­sisz chwilę po­cze­kać, do­pie­ro na­sta­wiłam czaj­nik. Sia­daj. Śnia­da­nie?– Nie, na ra­zie nie. Schodząc, zaj­rzałam do two­jej bi­blio­tecz­ki. Zo­bacz, co mam – Słownik języka pol­skie­go PWN-u. Wiesz, jaka tu jest de­fi­ni­cja? Mąż i żona tworzą tak zwa­ne „stadło”, ro­dziną stają się w dniu naro­dzin dziec­ka…– Prze­stań! Czer­piesz z tego jakąś radość? Lu­bisz się zadręczać? Niech spa­da. To nie był związek, tyl­ko jakaś pie­przo­na im­pro­wi­za­cja. W związku, w którym lu­dzie się ko­chają, obo­je szu­kają kom­pro­misów.– Kom­pro­misów? W przy­pad­ku dzie­ci nie ma kom­pro­mi­su! Albo po­tom­stwo jest, albo nie. Nie można mieć trochę dziec­ka ani być trochę w ciąży.– Kom­pro­mi­sem mogłaby być ewen­tu­al­nie ad­op­cja. Przy­pusz­czam jed­nak, że przy tak sil­nym jego ciśnie­niu na po­sia­da­nie własne­go bio­lo­gicz­ne­go dziec­ka mo­gli­byście na­wet nie przejść kwa­li­fi­ka­cji na ro­dziców ad­op­cyj­ przede mną her­batę i zaczęła kroić pierś kur­cza­ka. Umyła pa­prykę, pie­czar­ki i odwróciła się do mnie, ner­wo­wo wy­ma­chując nożem.– Osza­leć można z tymi fa­ce­ta­mi! Naj­pierw się boją, że zo­staną złapa­ni na dziec­ko, a po­tem się roz­wodzą, bo chcą dziec­ka. Kom­plet­nie nie ro­zu­mieją, o co w tym wszyst­kim cho­dzi. By­cie ra­zem, we dwo­je, to nasz wybór. Gdy obo­je już je­steśmy pew­ni, że chce­my stwo­rzyć jed­no – przy­rze­ka­my to so­bie. I wte­dy do­pie­ro możemy zacząć w ogóle myśleć o upo­sta­cio­wa­niu tego „jed­no” w dziec­ku. Ro­dzi­na to mąż i żona! Dziec­ko jest jej na­tu­ral­nym dopełnie­niem. Do jego szczęścia po­trzeb­nych mu jest dwo­je (!) ko­chających się, sza­nujących i bez­piecz­nych w związku ro­dziców. To nie dziec­ko jest po­wo­dem, dla którego są ze twój mąż nie Prokrastynacja to tendencja do nieustannego przekładania na później ważnych zadań. Każdemu z nas zdarza się nosić z zamiarem zrobienia czegoś ważnego i powtarzać sobie, niczym Scarlett O’Hara: „pomyślę o tym jutro”.Reklama Jednak niektórzy z nas robią to częściej, niemal bezustannie. Jeśli myślimy, że nic nam się nie udaje, niczego nie osiągnęliśmy, to zastanówmy się czy problem prokrastynacji nie dotyczy właśnie nas. Zjawisko ciągłego przekładania i zwlekania szerzy się zwłaszcza wśród studentów. Nie sprawdza się systematyczności w przyswajaniu wiedzy, do egzaminów podchodzi się zwykle po zakończeniu cyklu zajęć. Taki system sprzyja myśleniu: „Zacznę to robić jutro”. Ale jutro przychodzi i znów pojawia się pokusa, by zabrać się za działanie jutro. Jednak prokrastynacja nie dotyczy tylko nauki studentów. Odkładamy na później ważne decyzje życiowe – ślub, zmiana pracy, zmiana partnera, zrobienie dużego projektu, podjęcie studiów, zrzucenie wagi. A im dłużej sobie na to pozwalamy, tym wzmaga się nasz lęk przed zrobieniem tego. Ale dlaczego zwlekamy z robieniem czegoś co jest ważne, zamiast działać? Początkowo powoduje to poprawę naszego nastroju. Usprawiedliwiamy się przed sobą, bo przecież trzeba umyć okna, przesadzić krzewy w ogródku lub wytrzepać dywany- jest mnóstwo rzeczy, które wymagają by się nimi zająć natychmiast (w psychologii społecznej nazywamy to samoutrudnianiem). Albo szybko włączamy wciągający film, by nie dostrzec dopadających nas wyrzutów sumienia. Jednak każdy dzień odwlekania powoduje spadek nastroju, wzrasta też lęk, bo zdajemy sobie sprawę, że mamy niewiele czasu i trudno nam się będzie wyrobić do uzgodnionego terminu. Taka perspektywa też powoduje, że odwlekamy. Ostatecznie siadamy do pracy na ostatnią chwilę i nie jesteśmy zadowoleni z efektów. Myślimy wtedy, że nic nam się nie udaje, nic nie osiągamy, mamy niskie poczucie własnej wartości i nie zawsze zdajemy sobie sprawę, że to nasze ociąganie się jest przyczyną braku sukcesów. A brak sukcesów wzmaga lęk przed wyzwaniami- koło się zamyka. U źródła prokrastynacji leży właśnie lęk. To on powoduje, że zwlekamy z obawy przed niepowodzeniem. W głowie pojawia nam się mnóstwo katastroficznych myśli: Nie uda mi się, wygłupię się, wyśmieją mnie, inni pewnie zrobią to lepiej niż ja. Nie jest to przyjemne doznanie, dlatego pojawia się pokusa, by przełożyć zadania budzące lęk. Osoby z niską samooceną mają większą skłonność do prokrastynacji. Psycholog społeczny Andrzej Szmajke opisał w swojej książce Maski, jak studenci z niską samooceną unikają nauki przed egzaminem, po to by uchronić się przed negatywnym myśleniem o sobie. Taka strategia powoduje, że zawsze są wygrani, bo gdy nie pójdzie im pomyślnie egzamin- mogą powiedzieć sobie: To dlatego, że się nie uczyłem, nie ma to nic wspólnego z moją inteligencją, a gdy uda się sprawdzian zaliczyć- powiedzą: Nie uczyłem się, a zdałem, nie jest ze mną źle. Jeśli myślimy, że prokrastynacja nas dotyczy, to warto zrobić dwie ważne rzeczy: 1. Gdy znów powiemy sobie: Zrobię to jutro, niech zapali nam się czerwona lampka w głowie. Usiądźmy na chwilkę i zastanówmy się jakie myśli towarzyszą działaniu, które chcemy odwlec. Bardzo często w obliczu lęku mamy skłonność do katastrofizacji, czyli przewidywania najgorszego scenariusza, np. Na pewno to zawalę. Gdy pozwolimy sobie na spokojną analizę, okażę się, że to czego się obawiamy nie jest takie straszne. Warto porozmawiać o tym z kimś bliskim. Samo zmierzenie się z lękiem, wsłuchanie się w obawy powoduje spadek napięcia. 2. Najczęściej mamy do czynienia z prokrastynacją w obliczu działań trudnych, dużych, których efekty są odległe w czasie. Zwykle widzimy ogrom pracy jaki nas czeka i zniechęcamy się, a wystarczy prosta technika behawioralna! Kiedy ciężko nam się zabrać do pracy, ustalmy sami ze sobą, że DZIŚ poświęcimy na odwlekane działanie 10-15 minut. Najtrudniej jest zacząć, ale zrobiony mały kawałek, motywuje nas do kolejnych kroków. Koncentrujmy się na tym, co zaplanowaliśmy na dziś, a nie na tym, co nas jeszcze czeka. Często zdarza się, że gdy już minie te 10- 15 minut, jesteśmy tak zaangażowani, że uświadamiamy sobie, iż działaliśmy znacznie dłużej niż zaplanowaliśmy. A jeśli skończymy, tak jak początkowo zakładaliśmy, to już duży krok na przód. Potem stopniowo wydłużajmy czas. Nie myślmy o długiej drodze, jaka jest przed nami, ale o kroczku, jaki zaplanowaliśmy na dziś. Każdy kolejny krok to mały sukces, który zbliża nas do określonego celu. O autorce Anna Stembalska, psycholog, psychoterapeuta poznawczo – behawioralny w trakcie certyfikacji. Ukończyła studia podyplomowe z zakresu diagnozy psychologicznej oraz Przygotowanie Pedagogiczne. Aktualnie przyjmuje pacjentów w prywatnej Poradni Psychologicznej. Zajmuje się diagnozą psychologiczną oraz terapią w Powiatowym Centrum Pomocy Rodzinie. Od 2013r. związana z Domem Samotnych Matek z Dziećmi oraz placówką oświatową. Doświadczenie zawodowe zdobywała również w Warsztacie Terapii Zajęciowej oraz przedszkolnych oddziałach integracyjnych. Margaret Mitchell „Przeminęło z wiatrem” Nic na świecie nie może nas zwyciężyć, ale potrafimy pokonać się sami, zbyt mocno tęskniąc za czymś, czego nigdy już nie będziemy mieć. I pamiętając zbyt dużo. Są w życiu takie książki, których tytuły są znane, ba! często nawet zaliczane do klasyki, ale jakoś tak ciągle nie jest nam z nimi po drodze. Obawiamy się ilości stron, archaicznego języka (bo trudno oczekiwać po książce wydanej w 1936 roku, slangu młodzieży z XXI wieku ), nużącego tła historycznego, przereklamowanego romansu, który na pewno będzie ociekał taką ilością przesłodzonego lukru, aż skutecznie rozgrzeje serca romantycznych duszyczek. Czytając opinię, patrząc na wysokie noty, myślałam sobie dokładnie tak samo o „Przeminęło z wiatrem” i zadawałam sobie pytanie: „co też w sobie może mieć ta książka, że tak o niej trąbią? Za co ona łapie po dziesięć gwiazdek? Dlaczego postać Scarlett O’Hary jest tak znana w literaturze, skoro tylko romansowała?”. Kiedy skończyłam czytać tę obszerną lekturę, jedno co cisnęło mi się na usta, choć może nie jest to grzeczne określenie, brzmiało: „cholera! Jakie to było pieruńsko dobre!” Epoka przemian. Wojna, która przestawia wszystko do góry nogami, znosząc niewolnictwo i ucierając nosa możnym plantatorom. Rzućmy okiem na postacie: Scarlett – rozpuszczona, pozująca na damę egoistka, która wcale nie była piękna, a mimo to umiała zgromadzić wokół siebie tłum adoratorów, lecących na jej słodkie kłamstewka i szmaragdowe oczęta. Materialistka, bezsensownie zakochana w Ashleyu, chyba tylko dlatego, że śmiał wybrać za żonę inną kobietę. Szła po trupach do celu, dosłownie. Ceniona za swoją siłę i determinację, jednak tak ślepa, że niejednokrotnie miałam ochotę chlasnąć ją w ucho! Paliła mosty tam, gdzie powinna łatać ich dziury, zaślepiona chciwością nie dostrzegała, że za pieniądze nie można kupić prawdziwej przyjaźni i oddania, a przede wszystkim docenić tak wielkiego uczucia… Przepełniona odwagą leżała w srebrzystej poświacie i marzyła o tym, o czym zwykle marzą szesnastolatki, tak rozpieszczone przez życie, że porażka zdaje im się niepodobieństwem, a piękna suknia i ładna cera bronią, którą można pokonać przeznaczenie. Rhett – och, Butler! Uwielbiam go! Niech się schowają pseudozabawni bohaterowie z ciętym językiem! Ten wąsacz bije ich na głowę swoją ironią, śmiechem i kpiną, a chyba przede wszystkim potęgą miłości. Wymagał szczerości i był rewelacyjnym bodźcem do przemiany Scarlett, choć ta przebrzydła istota ciągle miała fiu bździu w głowie, myśląc, że pełna miska i usidlenie Ashleya będą szczytem jej szczęścia. Rozmowy, które prowadził z O’Harą były majstersztykiem, przy okazji obnażającym jak niedojrzałą istotą jest siedemnaście lat młodsza Scarlett i w jak różnych etapach życia się znajdują. Rhett czytał w niej jak w otwartej księdze i była dla niego przezroczysta, niczym szkło (choć zawsze myślała, że stanowiła dla mężczyzn tajemnicę). Nigdy nie przegapiaj okazji do zdobycia doświadczenia, Scarlett. One wzbogacają umysł. Melania – ikona bezinteresownej miłości i radości z życia, nawet gdy z powały coś ci na łeb kapie. Przez długi czas traktowałam ją jako naiwną, głupiutką istotkę, nie dostrzegając, jaki skarb ma Scarlett u swojego boku. Myślę, że jej postać pokazuje, jak często doceniamy ludzi dopiero, kiedy zabraknie ich wśród nas. Ashley – odbierałam go jako rozciamcianego faceta, który stracił jaja wraz z upadkiem pielęgnowanych od dziecka ideałów i świata, w którym dorastał. Nie umiał się dostosować, przejrzeć na oczy i definitywnie postawić na swoim (no dobrze raz mu się udało, gdy porwał się żeby pomścić Scarlett – ale jedna jaskółka wiosny nie czyni, podobnie jedna akcja nie uczyni z Ashleya mężczyzny (bo honorowym dżentelmenem się urodził)!). Najwygodniej było mu, kiedy opiekowano się nim. Niby mu to doskwierało, ale nic z tym nie zrobił. Wrrr. To główni bohaterowie, chociaż myślę, że Mammy (murzyńska piastunka) też odgrywała znaczącą rolę. I Pork. I Archie. I sąsiedzi, zwłaszcza babcia Fontaine. Gdyby tak do Scarlett docierały jej słowa… Bóg przeznaczył kobietę do tego, by była nieśmiałym, wystraszonym stworzeniem i jest coś nienaturalnego w kobiecie, która się nie boi… Zawsze staraj się ocalić coś, czego mogłabyś się lękać, Scarlett… podobnie jak coś, co mogłabyś kochać… Szalenie podoba mi się opinia Igi, jednej z użytkowniczek portalu „Czytanie „Przeminęło z wiatrem” jest dołujące, bo doprowadza do kilku smutnych wniosków. Nie ma już takich mężczyzn. Nie ma już takiej miłości. I co najgorsze – nie ma już nawet takich książek.” I właściwie wszystko zostało już zawarte w tych czterech zdaniach. Iga trafiła w sedno. Mitchel stworzyła dzieło niezwykłe (nie dziwię się, że otrzymała nagrodę Pulitzera, a książka stała się legendą), które bazując na wątku miłosnym pokazuje przemiany polityczne, obyczajowe, a przede wszystkim wewnętrzne, które dotykają nie tylko Scarlett. „Przeminęło z wiatrem” jest wielkim kubłem zimnej wody dla wszystkich, którzy goniąc za marzeniami i chęcią posiadania, nie potrafią dostrzec miłości, która niezauważona i podeptana, może odejść na zawsze. Tak mawiała Scarlett O'Hara, bohaterka „Przeminęło z wiatrem", kiedy musiała podjąć trudną decyzję. Też tak robimy, ale dlaczego? Podłoga się klei. Trzeba ją chyba umyć... I ta góra ciuchów do prasowania. Zająć się ścierką, żelazkiem czy jeszcze na chwilę wskoczyć do łóżka? To jednak poleżę. Tylko pół godzinki. Potem ostro zabiorę się do roboty... O, miało być pół godziny, a leżę już pół dnia. W niedzielę wieczorem okazuje się, że leżakowałam i snułam się po domu przez cały weekend. Niestety, tak mam, że niektóre pilne rzeczy odkładam przez tydzień... W ten sposób przepuszczamy przez palce miesiące i lata. I na nic są motywujące memy na Facebooku, że mamy chwytać dzień, że liczy się tylko teraz, że jeśli chcę coś osiągnąć, to muszę się tym zająć w tej chwili... Czas działa na korzyść Patologiczni odkładacze, kiedy już wszystko pozawalali, mogą się pocieszać tym, że zwyczaj odwlekania zadań przypisywany jest osobom tak kreatywnym jak Leonardo da Vinci. Ten geniusz z zasady zwlekał z zakończeniem pracy. Podczas malowania obrazów robił sobie wielomiesięczne przerwy. Skromne to pocieszenie, bo w tych przerwach wcale nie leżał wpatrzony w sufit, tylko eksperymentował z optyką, co niewątpliwie przydało mu się potem w malowaniu arcydzieł. Profesor Adam Grant przekonuje w swojej książce „Originals. How non-conformists change the world" („Dziwacy. Jak nonkonformiści zmieniają świat"), że odkładając zadanie, zwiększamy kreatywność. Myślimy dłużej o tym, co mamy do zrobienia. Na dobre pomysły wpadamy, spacerując, sprzątając lub choćby robiąc sobie przerwy na kawę. Pierwsze rozwiązania, które przychodzą nam do głowy, zazwyczaj są prozaiczne, rzadko kiedy przełamują schematy. Odkładając pracę, dajemy wyobraźni większą szansę na nowe pomysły. reklama Według Granta wiele dzieł, które podziwiamy, nie powstałoby, gdyby właśnie nie odwlekanie. Jak choćby słynna mowa Martina Luthera Kinga „I have a dream" („Mam marzenie"), napisana w ostatniej chwili i wygłoszona podczas Marszu na Waszyngton. Zmieniła Stany Zjednoczone, a Martin Luther King otrzymał Pokojową Nagrodę Nobla. Sensowność tej teorii udowadniają badania Jihae Shin, profesorki na Uniwersytecie Wisconsin-Madison. Zapewnia, że na świetne pomysły wpadała zawsze, kiedy odkładała pracę na później. Postanowiła sprawdzić, czy tak się dzieje w przypadku innych ludzi. Pytała szefów w korporacjach, których pracowników uważają za inteligentnych, efektywnych i pomysłowych. I zawsze okazywało się, że wyliczali tych, którzy mieli zwyczaj odkładać pracę na później. Czynności zastępcze Jednak życie nie zawsze przedstawia się tak różowo. Każdy, kto lubi odwlekać pilne zadania, wie, jak bardzo może być to uciążliwy którzy wpadli w pułapkę odkładania na później, mają zwykle swoje sprawdzone sposoby na odwlekanie. Przyjaciółka, mama trzech chłopców: „Kiedy mam coś do zrobienia, dopada mnie wena kulinarna. Robię trzydaniowe obiady na dwa dni". Znajomy prawnik: „Wystarczy wejść na Facebooka. Od razu pół godziny albo więcej z głowy". Kolega redaktor: „A ja polecam metodę Coelho: porządkowanie plików w komputerze i czyszczenie klawiatury. A jak już będzie lśnić, to literackie perełki same z niej wypadną". Znajoma z Facebooka: „Mam nagłą potrzebę zadzwonienia do bliskich. Boże, przecież nie dzwoniłam do mamy, a jak się czuje tata. O rany, a dawna przyjaciółka – niedobra ja. Co jest ważniejsze? Praca czy ludzie? Oczywiście, że ludzie. Muszę iść na spacer do lasu – zresetuję się. A nie, muszę poćwiczyć – dotlenię umysł. Pisać można w nocy. W nocy? Nie mogę się skupić, no tak już mam. Rano. Najlepsze na pracę jest rano. No i wstaję o czwartej. Tak się kończy ZAWSZE". Krytyczka filmowa: „Ja robię wszystko, dosłownie wszystko, byle tego nie robić. Nawet do sprzątania się biorę. Albo włączam film »na 5 minut«". Prokrastynacja, czyli chorobliwe odraczanie Jeśli odkładanie pilnych spraw zdarza się od czasu do czasu, nic złego się nie dzieje. Gorzej, gdy staje się nawykiem, nad którym przestaniemy panować. Patologiczne odkładanie to choroba, która może człowieka doprowadzić do ruiny – utraty przyjaciół, pracy, stanów depresyjnych albo nerwicy. I jak każda inna wymaga pomocy specjalisty. W tym wypadku psychiatry, psychologa lub psychoterapeuty. Notoryczne odkładanie to nie dowód lenistwa czy słabego charakteru, lecz zaburzenie psychiczne nazywane prokrastynacją (z łac. procrastinatio – odroczenie, zwłoka). Psychologowie określają je też bardziej wdzięcznie – jako syndrom Scarlett O'Hary, bo właśnie ona jest pierwszą znaną postacią, nieważne, że tylko literacką, z podręcznikowymi objawami tej przypadłości. Komputery sprawiły, że wiele zadań robimy w domu, więc często w pracy siedzimy bezmyślnie albo grzebiemy w internecie. A po godzinach – wieczorami, w nocy, nad ranem – nad tym, co powinniśmy zrobić w biurze, kancelarii prawnej, redakcji... I tak poświęcamy pracy całą dobę zamiast 8 godzin. To dlatego prokrastynacja, uznawana dotąd za najwyżej uciążliwą i raczej nieszkodliwą, przybrała rozmiary społecznej epidemii. Dziś coraz częściej mówi się, że to nowa choroba cywilizacyjna. Z badań wynika, że choć w jakimś stopniu występuje niemal u wszystkich, to u co piątej osoby przybiera patologiczną formę. A komuś, komu towarzyszy codziennie, ciężko normalnie żyć. Zdolny, ale leniwy Na syndrom Scarlett O'Hary zapada się zwykle jeszcze w szkole. Według psychologów wszystko, co trudne, odkładają na potem dzieci, którym stawiane są zbyt wysokie wymagania. Boją się, że sobie nie poradzą lub nie spełnią oczekiwań rodziców. Zyskują tak chwilowe poczucie bezpieczeństwa. Wkrótce pojawia się następne zadanie i znów wynajdują powody, by je odłożyć. I wpadają w spiralę wiecznego odwlekania. Aby przypadkiem kogoś nie rozczarować, boją się jak ognia osoby zdolne i ambitne. Psychologowie twierdzą, że w wielu przypadkach to właśnie ten mechanizm stoi za powiedzeniem: „Uczeń zdolny, ale leniwy". I cała sztuka polega na tym, żeby nie pomylić syndromu Scarlett ze zwykłym lenistwem. Z dzieci, u których go nie rozpoznano, prawie na pewno wyrosną odkładacze. A ci, jeśli dochrapią się kierowniczych stanowisk, nieźle mogą dać się we znaki swoim podwładnym. Z takim osobnikiem trzeba siedzieć po godzinach, zarywać noce... Prokrastynatorem można zostać dopiero w pracy, szczególnie jeśli jest się perfekcjonistą. Kiedy pojawia się przed nim ambitne zadanie, paraliżuje go myśl, że może popełnić jakiś błąd. Odkłada je więc na bok i bierze się za coś innego. W efekcie albo wykonuje zadanie w ostatniej chwili, albo w ogóle z tego rezygnuje. Co ciekawe, takie zachowanie wcale nie musi być wywołane obawą przed porażką. Równie powszechny jest lęk przed sukcesem, jakkolwiek dziwnie to brzmi. Powodzenie może bowiem oznaczać zazdrość ze strony kolegów. Albo pociągać za sobą kolejne większe wyzwania i oczekiwania. A wtedy znowu przychodzi strach, że można im nie sprostać. Jest też szczególna grupa osób, które można nazwać prokrastynatorami z wyboru. Odkładają wszystko na ostatni moment, bo tak lubią. Pracuje im się znacznie lepiej, gdy tuż nad głową wiszą ostateczne terminy. Stres je mobilizuje, więc zabierają się do roboty w ostatniej chwili. Jutro znów to odłożę na jutro Bez względu jednak na to, dlaczego coś ciągle odkładamy, scenariusz jest zwykle podobny. Najpierw taki osobnik pławi się w błogim poczuciu, że ma jeszcze mnóstwo czasu. W miarę jak go ubywa, pojawia się świadomość, że jednak powinien wziąć się do roboty. Wówczas zaczyna kombinować, co by tu jeszcze, żeby sprawę odłożyć. Wreszcie nadchodzi ostateczny termin. Wtedy odkładacz albo wykonuje zadanie w ostatniej chwili, albo w ogóle rezygnuje. Zwłaszcza jeśli wie, że nie grożą mu za to żadne konsekwencje. Ostatni etap tego scenariusza to mocne postanowienie poprawy. Objęty syndromem Scarlett O'Hary przyrzeka sobie, że już nie będzie odkładał niczego na później. Niestety, zwykle następuje powtórka z Rity Prokrastynacja doczekała się już własnej literatury. Poradnikowa książka „Podręcznik prokrastynatora" autorstwa znanej trenerki motywacyjnej, Rity Emmett, to już klasyka gatunku. Stamtąd pochodzi słynne „prawo Rity Emmett", które mówi, że strach przed wykonaniem jakiejś czynności zabiera nam więcej czasu i energii niż samo jej Dereń il. Ruth Niedzielska fot. wikipedia, shutterstock

scarlett o hara pomyślę o tym jutro